fot. Marta
Wydaje mi się czasem, że to wszystko było naprawdę wczoraj. Może tydzień temu. Że pojechaliśmy się wspinać, dostałam okres, nauczyłam się tego, na czym mi zależało, byłam zmęczona, nerwowa, ale i szczęśliwa. Że wróciłam wykończona i zaczęli przyjeżdżać goście, bo on zaprosił ich w tajemnicy przede mną, a ja wiedziałam, że muszę się cieszyć, choć tak naprawdę chciało mi się płakać, bo marzyłam tylko o śnie. Ktoś wchodził, wychodził, składał życzenia albo się żegnał, chyba było jakieś ognisko, siedziałam na podłodze z dwiema dziewczynkami i wiązałyśmy ósemki na kawałkach liny, połykałam tabletki, czułam wdzięczność, ale i żal o brak wyobraźni. Było gorąco, duszno, burza nie chciała przyjść, nie pamiętam pójścia spać, pamiętam smutek w jego oczach i smutek, który bardzo chciałam ukryć, a który uparcie wypełzał mi na twarz. Dziękowałam, dziękowałam sto osiemdziesiąt milionów razy, ale to było za mało i ja sama czułam, że to za mało, i myślałam, że nie umiem połączyć doceniania dobrych chęci z pretensjami o to, że nie przewidział wcześniej mojego wyczerpania. Czułam się trochę zmuszana do szczęścia i trochę było mi z tego szczęścia niedobrze. Zasnęłam, a potem była sobota, ale tego już nie pamiętam.
Wydaje mi się, że to było może tydzień temu, pomyślałam, że najzwyczajniej nie dożyję następnych urodzin. Że nawet, jeśli one będą, ja udam, że o nich nie wiem, postaram się po prostu nie wypłakać na śmierć, postaram dziękować, jeśli ktoś złoży mi życzenia i nie wyrzucać sobie za mocno tamtego niedocenienia
tego gestu, co to był przecież z serca, tylko co to za serce, jeśli trzy tygodnie później już mówiło, że musi odejść, no ale może gdybym podziękowała lepiej, uśmiechnęła się szczerze, to jednak by zostało i nadal biło w tej samej synkopie?
Jest znowu gorąco, buty wspinaczkowe się kurzą, a ja płaczę tylko ze wzruszenia, słuchając szeptanych mi życzeń mojej mamy. Patrzę na A. gryzącego arbuz, potem kupujemy piwa u czeskich Wietnamczyków, a na trawniku rozkładam stare narzuty. Znowu mam okres, znowu jestem nerwowa, ale tym razem nikt mnie nie zmusza do szczęścia, przychodzi samo, zatrzymuje mnie w pół kroku i pokazuje te wszystkie uśmiechnięte twarze, oświetlone lampkami choinkowymi, wiszącymi na pergoli i sznurach na pranie. Nie muszę prosić o pomoc, z czym zwykle miałam problem, po prostu ciągle ktoś mi pomaga tylko dlatego, że chce i nawet nie czeka na moje
dziękuję. Muzyka, którą jeszcze wczoraj, może tydzień temu, bałabym się głośno puścić, podoba się i przyciąga do tańca, a jeśli nawet tańczę sama, to nie samotna, nie przestaję się uśmiechać,
proszę, zatańcz ze mną podnieś w górę i tylko przytul, i nie obiecuj niczego. Jem dużo, choć ani trochę mięsa, palimy fajkę wodną, a kto chce, ten zasypia, nawet ja w końcu pozwalam sobie na sen, nim zdążę uświadomić sobie zmęczenie. Nie sprzątam, nie boję się nie sprzątać, słucham, kiedy każe mi się pójść do łóżka.
Miałam czasem nadzieję, że to wszystko jest tylko koszmarem, modliłam się, obudź mnie, Boże, i pozwól znaleźć pod kołdrą jego dłoń.
Teraz to realne okazuje się coraz częściej tak dobre, że może właśnie we wrześniu dwa tysiące trzynaście tak naprawdę się obudziłam.
Moc sprawcza jest we mnie i w tych wszystkich, co przychodzą dziś z bakłażanem, ziemniakami, czosnkiem, konfiturą z rabarbaru. Bo ani nie modlę się już o przebudzenie, ani się go nie boję, dzieje się szczęście
i dzieję je sobie ja sama, i Wy wszyscy dziejecie je dla mnie.