czwartek, 31 lipca 2014

33

fot. tata

Wydaje mi się dzisiaj: nieprawda, że jest nieźle. Jest co najmniej kiepsko. Mam 15 zł w portfelu, pusty bak, mam doła, kiedy fejs informuje mnie, że teraz kto inny tęskni za moim mężem, puchną mi nogi, z łóżka zwlekam się o szóstej, a budzę tak naprawdę po dziesiątej (jeśli nie wierzycie w Anioła Stróża, powiedzcie, kto prowadzi rano mój samochód), młoda para, która wisi mi kasę za zdjęcia, przestała się odzywać, nie mam apetytu ani nie czuję głodu (Jezu... ja mam w torbie kanapkę z pracy... szlag, nie pachnie dobrze...), a wcale nie stałam się jakąś pociągającą chudzinką, mój kot mnie gryzie (o, na przykład przed chwilą znowu), no i to najgorsze - wszystko zawalam, absolutnie wszystko zawalam, każdą po kolei rzecz, wszędzie mam jakieś zaległości.

Serio tak myślę.

A potem coś mi się przypomina. Co muszę dziś zrobić.
Wraca apetyt, wyjmuję z lodówki kosmiczne zapasy prowiantu, w które w miniony weekend zaopatrzyli mnie moi goście. Kroję cienko cukinię, a grzyby na większe kawałki. Kiedy jeden garnek opatulam już kołdrą, a z dwóch pozostałych unoszą się piękne zapachy - robię to, na co czekałam od tak dawna.
Siadam do komputera. Wklepuję adres.

I przelewam ostatnią ratę za meble.

I nagle młoda para pisze, że przelew zrobią trochę później - ale zrobią. Myję trampki i naczynia, robię pranie. Wcinam (z apetytem!) gigantyczną porcję warzyw i grzybów. Robię peeling stóp. Lilaróż na paznokcie. Jakieś podłe piwo, też znalezione w lodówce.

Wiecie, co to znaczy skończyć spłacać meble?

Od września to ja chyba zwariuję, chyba będę w kominku palić tą kasą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz