fot. A.
Jeszcze tylko 50 dni.
Jak sobie wyobrażałam moment, w którym teraz jestem?
Nie pamiętam.
Pewnie wcale.
Łatwiej było założyć niebycie, niż surówkę, którą ktoś przygotuje dla mnie i postawi na stole, kiedy wrócę z pracy.
A pewnie nawet, gdybym sobie wizualizowała wcześniej taką surówkę, to dorzuciłabym do niej masę pozytywnych uczuć, jakieś uniesienia, kilka wzruszeń.
Pewnie wydawałoby mi się, że taka surówka, to już będzie o czymś świadczyć.
Że surówki nie robi się ot tak.
Robi się.
A przy jedzeniu jej, jest prosta wdzięczność. Uśmiecham się.
I tak bardzo chciałabym poczuć coś więcej, ale doceniam w sobie już to i myślę, że to naprawdę bardzo wiele. Uśmiech, śmiech. Wymiana spojrzeń.
Tak na co dzień, bardzo brakuje mi wymiany spojrzeń.
Ale quot me nutrit, tot me destruit.
I sześćset czterdzieści osiem razy trzeba zaczynać od nowa.
Od jutra wracam do zdjęć z twarzą. Final countdown, zobaczycie znowu, jak mi tak naprawdę jest, potem skończy się publiczne wywnętrznianie, blog zostanie zamknięty, nie przestawajcie tylko trzymać za mnie kciuków, proszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz