niedziela, 24 sierpnia 2014

9

fot. Łu

Niedziela senna i jesienna. Owszem, także skacowana, ale kiedy próbuję przeprosić Jimiego, zapewniając, że normalnie I'm not that kind of person, przytula mnie i oświadcza, że teraz po prostu jestem już prawdziwą Islandką. Cóż, szkoda, że muszę ten chrzest przez resztę dnia odchorowywać, ale jakoś trudno mi cokolwiek postawić ponad to najważniejsze: jestem w Islandii.

Zaczęło się wiele lat temu od klipu Sigur Rós. Stałam przed telewizorem i myślałam, że to jest właśnie coś, czego szukałam, nawet nie mając świadomości tego szukania.
Potem był ściągnięty skądś Agaetis Byrjun i wsiąkłam na dobre.
Nie jestem typem osoby, która zbiera milion informacji o zespole, którego słucha albo o kraju, który chce odwiedzić. Czułam tylko, że to wszystko jest bardzo "moje" i w trudnych momentach zdarzało mi się próbować wyobrażać sobie ten wiatr.

Kara zapytała wczoraj - Myślisz, że gdyby nie odszedł, przyleciałabyś tutaj?
Odpowiedź jest oczywista, choć może w pewnym sensie niezbyt miła.

Spacerując dziś, rozmawiamy z Łu nie o Islandii. Zauważam to i się tym w duchu cieszę. Przecież będąc w jakimś miejscu, sam fakt bycia w nim po prostu uznajesz za normalny. Oswoiłyśmy szybko to miasto, co nie znaczy, że już je całe znamy, ale przecież na koniec nawet znajdujemy knajpę z bezmięsnym menu. Wielka micha pomidorowej i Crosby, Stills & Nash w tle. A o ich muzyce wspomniałam Łu parę minut wcześniej, ale tu ciągle tak jest.

Przed sklepem muzycznym wiszą wzory pocztówek wykonanych ze starych zdjęć. Wchodzimy do środka, wybieramy po kilka, potem podchodzę do stolika z płytami. 

Kupiłam dziś sobie w Reykjaviku Agaetis Byrjun.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz