Myślę rano, że przez to płacenie kartą, nie mam ani jednej islandzkiej monety na pamiątkę.
Na lotnisku dostaję 325 koron zwrotu podatku, woda kosztuje 320. Et voilla.
Nie będę pisać o tym, jak bardzo wolałabym zostać. Przy islandzkim luzie i braku zadęcia. Pod tym niebem.
Jimi zaproponował nam, żebyśmy raz w miesiącu robiły sobie "islandzki weekend". Głównie w głowie. To dobry plan... na początek.
Bo czekając na odprawę, łapię się na przerażeniu.
Co teraz? Skoro ciągle było "przed Islandią" - co teraz?
Tak po prostu wziąć się z życiem za bary, prawda?
Najpierw, przeżyć zderzenie z zapachem Berlina. Zjeść frytki u miłych panów Turków. Ułożyć się wygodnie do snu na dworcu.
I muszę się do czegoś przyznać.
Nie mam z dziś żadnego zdjęcia. Zapomniałam. Już tym razem kompletnie. I nawet trudno mi się tym bardzo przejmować. Chyba nawet myślę, że to dobrze..?
Mam tylko to jedno, skrajnie marnej jakości, zrobione krótko po północy, z Jimim i Łu. I niech będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz