niedziela, 17 sierpnia 2014

16

fot. Łu

Dzień zakończony cudownym falstartem. Jednym z tych widoków, na które czekałam.

Mam takie właściwie od rana. Najpierw czarna plaża w Vik. Wiatr sypie w oczy tym księżycowym piaskiem, fale uderzają o brzeg z wielką siłą. Potem - po prostu. Przestrzeń. Ogromne, ogromne pola porośniętych dziwnym mchem kamieni (kamieni?). I prosta droga gdzieś po horyzont. I czarno, potem wszędzie króluje znów czerń, poprzecinana rozlewiskami szarej wody. Jest... jak nigdzie indziej. Niebo i my.

Spotykamy się dziś z Ewą. Pokazuje nam piękny kanion, częstuje śniadaniem przy wodospadzie, zabiera na basen. Znów jesteśmy paniami świata, tym razem chłonącymi opowieści o Islandczykach i najbanalniej opalającymi sobie gęby. A jak fantastycznie jest móc wziąć znowu prysznic!

I pognać dalej.
Do Parku Narodowego, gdzie oczywiście znów spotkamy znajome twarze. I kolejny wodospad, kolejna tęcza.

I szukanie parkingu na noc.
Może ten?
Ok.
Może spacer?
Ok.

Och słodki Jezu. Bryły lodu na Jökulsárlón.

Nie przestaję szczerzyć zębów. Jestem tu! Widzę to! Będę spać mając z lewej lodowiec, a za plecami ocean!
No, to Jack Daniel's przed snem! Jesteśmy królowymi świata!

1 komentarz: