fot. Łu
Dzień zakończony cudownym falstartem. Jednym z tych widoków, na które czekałam.
Mam takie właściwie od rana. Najpierw czarna plaża w Vik. Wiatr sypie w oczy tym księżycowym piaskiem, fale uderzają o brzeg z wielką siłą. Potem - po prostu. Przestrzeń. Ogromne, ogromne pola porośniętych dziwnym mchem kamieni (kamieni?). I prosta droga gdzieś po horyzont. I czarno, potem wszędzie króluje znów czerń, poprzecinana rozlewiskami szarej wody. Jest... jak nigdzie indziej. Niebo i my.
Spotykamy się dziś z Ewą. Pokazuje nam piękny kanion, częstuje śniadaniem przy wodospadzie, zabiera na basen. Znów jesteśmy paniami świata, tym razem chłonącymi opowieści o Islandczykach i najbanalniej opalającymi sobie gęby. A jak fantastycznie jest móc wziąć znowu prysznic!
I pognać dalej.
Do Parku Narodowego, gdzie oczywiście znów spotkamy znajome twarze. I kolejny wodospad, kolejna tęcza.
I szukanie parkingu na noc.
Może ten?
Ok.
Może spacer?
Ok.
Och słodki Jezu. Bryły lodu na Jökulsárlón.
Nie przestaję szczerzyć zębów. Jestem tu! Widzę to! Będę spać mając z lewej lodowiec, a za plecami ocean!
No, to Jack Daniel's przed snem! Jesteśmy królowymi świata!
świetnie się tam wpasowałaś :)
OdpowiedzUsuń