poniedziałek, 18 sierpnia 2014

15

 fot. Łu

Dziś urodziny Jeszcze-Męża. Rok temu krótko po północy, na stacji benzynowej gdzieś w Polsce, życzyłam mu, żeby był szczęśliwy, z kimkolwiek będzie.
Naprawdę wierzyłam wtedy, że to będę ja.

Jest zbyt pięknie, by psuć to smutkiem. Przychodzi jeszcze czasem, ale być może tylko dodając smaku tym chwilom.

Rano docieramy nad tę "właściwą" lagunę Jökulsárlón. Dlatego pisałam o falstarcie. Wczoraj jednak mogłyśmy piękno kontemplować same, dziś co parę minut podjeżdża autobus. Szczęściary z nas!
I dodatkowo szczęściara ze mnie, że mam arcymądry organizm. Ponieważ dziś mamy dzień "dojazdowy" i właśnie dziś przychodzi okres. Trochę wcześniej, niż powinien. Idealnie.

W Djúpivogur decydujemy się kupić kawę. Jak normalni ludzie! A nawet, uwaga, podsuwam  pomysł... kupienia sobie ciacha! I je kupujemy! Rozpusta. Błogość. W jednym z najstarszych islandzkich domów cieszymy się filiżanką naprawdę smacznej kawy.

No i łapiemy pod centrum informacji darmowy net, żeby potwierdzić, że świat nadal doskonale sobie bez nas radzi.

Łucja wymyśla wycieczkę do Hof, które okazuje się być kościółkiem, małym cmentarzem i dwoma budynkami. Ja chcę już pędzić dalej! Ale to miły spacer. Zwłaszcza, że przed nami długie godziny w samochodzie. I tym razem na trudnych górskich drogach. Widoki zapierają dech, znów mnóstwo moich ukochanych wodospadów, ale jeszcze więcej niebezpiecznych zakrętów. To droga dużo gorsza od tych, których bałam się w Chorwacji. W jakimś innym życiu. Jakaś inna ja (albo właśnie wcale nie ja).

Dzień kończymy w Seydisfjördur, tu też dojeżdża się nie najprościej. Małe miasteczko bez wiatru, z zatoką, niewysokimi budynkami, kamieniami na które ktoś ponaklejał wycięte z kolorowych tkanin oczy. Zasypiamy pod ogromną ścianą zieleni, w górze szumi wodospad, a w głowach poczciwy Jack D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz