środa, 20 sierpnia 2014

13

fot. Łu

Kąpiel rozgrzała przed snem, ale poranek budzi jednak pełnym nosem. Pogoda też chwilowo nie rozpieszcza, ale ja nie dam rady?
W wielkich pelerynach spacerujemy po Dimmuborgir i mówię głośno, że gdyby mnie teraz ktoś poderwał, kiedy bardziej przypominam bukę lub płaszczkę, mam tłuste włosy, nieogolone nogi i nie do końca świeże ciuchy, a moje brwi anektują kolejne połacie czoła... to by już musiała być miłość. No i obaj przystojni Francuzi kompletnie mnie ignorują.
Miękkie faje.

Mamy dość szeroki repertuar pogodowy, z mżawką i oślepiającym słońcem w pakiecie. Mamy też nadal nosa do znajdowania "naszych" miejsc. Klimaciarskich kawiarenek i tak bajkowych sklepików, że nie chce się ich opuszczać.

Akureyri dużo mniejsze, niż się spodziewałam, a na widok ludzi z wielkimi plecakami mówię Łucji - to są prawdziwi podróżnicy, ja tylko udaję.
Opieprza mnie. I kiedy potem razem gotujemy obiad z kuskus i fasoli z puszki, klęcząc przy samochodzie na małym parkingu z obłędnym widokiem (jak wszędzie), kiedy po obiedzie czyszczę garnek trawą, a ona powtarza, że właśnie tak robią backpackerzy... to nawet jestem skłonna jej uwierzyć...

Dostałam dziś od niej idealny prezent - książeczkę z islandzką paletą barw i wzorów. Coś doskonałego dla naszych ciągłych zachwytów nad odcieniami i grą świateł. Oczywiście, nawet nie umiem podziękować, tak mnie to cieszy.

Ale co mnie tu nie cieszy?
Parking, na którym mamy dziś nocować, ma bieżącą wodę i toalety! Na jakimś kolejnym końcu świata!
A grzane piwo z cukrem i goździkami to nektar bogów. Bogiń!

I wiecie, co?
Nie mam pojęcia, gdzie schowałam te zapasowe baterie do czołówki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz