czwartek, 21 sierpnia 2014

12


fot. Łu 

Dzień w słońcu i w trampkach, dzień dalszych zachwytów nad owcami i odkrywania kolejnych odmian islandzkich nastrojów, powietrza, spojrzeń.

Nocą był przymrozek. A my spałyśmy w samochodzie, oczywiście.
Jeśli z menstruacją przy tak niskich temperaturach przesypiam noc w samochodzie na Islandii, to czy coś może mnie złamać?
Wybaczcie ten samozachwyt. Tak mocne doświadczenie swojej siły jest dla mnie czymś nowym.

Plan na dziś to Fiordy Zachodnie, ale najpierw spontanicznie (jak zwykle) zjeżdżamy z drogi i trafiamy do uroczego (jak zwykle) miasteczka i przytulnej (jak wyżej) kawiarni z przemiłą (wiadomo) panią właścicielką. Zapytana o przewidywany wybuch wulkanu, macha ręką. Taak, od dawna na to czekają, ale wiadomo tylko, że nastąpi, nie wiadomo jednak, kiedy.
Czekają!
Islandczycy...
Hvammstagi polecam więc odwiedzić zdecydowanie. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy całe jeszcze śpi, a słońce już je dopieszcza. Przy czym pojęcie "wczesny ranek" tutaj sięga niemal dwunastej w południe. I dobrze. I zdrowo.

Inna senna miejscowość, którą dziś odwiedzamy, to Hólmavik. To już jednak Fiordy Zachodnie, co oznacza, że po drodze znowu kolejne wzdychania. Tym razem na błękit nieba odpowiada błękit zatok, a na kamiennych plażach bieleją stosy wyrzuconego przez ocean drewna. Domów tu niewiele, samochody mijamy rzadko. Oczywiście, nadal władzę nad łąkami sprawiają owce. Kocham te napuszone kulki wełny, wyglądają jak wyjęte z Samorosta i jestem pewna, że równie kosmicznie śpiewają. Mają tak cudownie tępe pyszczki, kiedy wspinają się na skałę, chyba tylko po to, żeby podziwiać swoje włościa. I trochę przerażają, kiedy do ostatniej chwili stoją na środku drogi, zmuszając do znacznego zwolnienia.

Co innego przeraza dziś bardziej, ale nie tyle mnie, co Łu, która wstępuje do Muzeum Czarnoksięstwa. Ja czekam na nią przy wodzie, którą częstuje mnie miły pan w elfiej czapce. I przy płycie z francuską muzyką, która leci w kółko.
Tak, jest miło, ale... Sama nie wiem, co mówi mój wewnętrzny radar. Wiem tylko, że cisza tego miasteczka ma w sobie coś strasznego. Mimo słońca i braku wiatru. A może właśnie dlatego.
Jasne, że mogłam sobie coś wkręcić. Islandzkie wierzenia jednak... Nie wiem. Nie znam się. Mogę tylko powiedzieć, co czuję, a czuję potrzebę jechania dalej.

Siedzący na miejscu pasażera ma prawo szukania dodatkowych atrakcji po drodze i po południu to jestem ja. Tak trafiamy na półwysep Snaefellsness, gdzie przyroda zmusza nas do wyjścia z samochodu i - milczenia. Tak, mam znowu mokre oczy. I ogromną wdzięczność w sercu.

Godzinę później milczymy znowu, bo tak trzeba, wchodząc na wzgórze Helgafell. Na jego szczycie trzeba odwrócić się twarzą na wschód, zamknąć oczy i pomyśleć trzy życzenia. Jeśli płyną z głębi serca, spełnią się.

Wikingowie wierzyli, że stąd ich dusze wędrują do Valhalli.
Ja czuję, że moja też leci daleko.
Patrzę sama na nas, na siebie.

Spełni się na pewno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz