środa, 18 czerwca 2014

76

fot. A.

Jeśli coś może się posypać, to dziś się sypie - od samiuteńkiego rana, a nawet od drugiej w nocy, kiedy Kreska tradycyjnie próbuje rozdrapać moje drzwi do sypialni, więc smaruję je maścią końską i pamiętam już, żeby robić to lewą ręką, czyli nie tą, którą rano wkładam soczewki, za to kilka godzin później niekoniecznie pamiętam, żeby sobie po przebudzeniu odruchowo nie przetrzeć oczu.
Potem atmosfera się zagęszcza, aż do Seby, z który mam jechać do Krakowa, a który spóźnia się odrobinę więcej, niż kwadrans.

Ale powtarzam sobie, że przecież sobie radzę, prawda? Przecież ostatecznie świat się na tym wszystkim nie kończy.
A nawet nie kończy się, kiedy sandały na wysokim słupku, które mam już trzy lata, ale w których pierwszy raz chodzę trochę więcej, niż pięć kroków od domu do ogrodu, masakrują mi stopy.

Dla zobaczenia, jak ktoś się szczerze cieszy na mój widok, to przecież to wszystko - nic.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz