wtorek, 8 kwietnia 2014

147

 fot. Marta

Dobrze.
Spróbuję.
Spróbuję ubrać w słowa myśli o tym, czemu słów czasem brak.

Jak najbardziej wprost, na tyle, na ile potrafię.

Rafał odszedł i zabrał mi sporo z tego, w co wierzyłam. Banał? Być może. Niestety, również prawda. Nieprawdą natomiast okazało się to, co wtedy myślałam - że zabrał wszystko. Nie.
Świat nie jest czarno-biały; od końcówki sierpnia powtarzam to jeszcze częściej. Powody jego odejścia nie są czarno-białe, a efekty to również co najmniej cała tęcza barw.

Bawię się. I to świetnie. Po weekendach czasem dochodzę do siebie w okolicach czwartku. Uwierzyłam, że Spotify to fajny wynalazek i w ten sposób znowu jestem ćpunką muzyki, co również nie zawsze dobrze wpływa na koncentrację, za to - często - doskonale na samopoczucie.
Poznałam całą masę nowych osób i byłam w paru nowych miejscach.
W sierpniu lecę na Islandię, o której marzę od kilku lat.
Pojawił się teatr. Wróciłam do biegania. Sprzedałam łóżko, wygrzebałam w lumpie fajne firany, rodzice pożyczyli mi kasę na nowy kolor ścian.
Jest Olimpia i jej fantastyczni rodzice, i śpiewanie z nimi w samochodzie.
Mam nową fryzurę.
Mam nowe życie.

Życie, rozumiecie? Nie: egzystowanie. Nie: łapanie oddechu. Oddychanie!

Zdarza mi się dość często czuć się szczęśliwą. I o ile w byciu szczęśliwą nie widzę, rzecz jasna, nic niewłaściwego, o tyle to "dość często" sprawia mi już mały problem. Nie jestem pewna, czy powinnam dawać sobie do tego prawo. Lub może jeszcze inaczej - nie jestem pewna, czy ludzie to rozumieją. Czy wy to rozumiecie.
Bo jednak często wolimy widzieć świat w dwóch kolorach.
Moja najbliższa sąsiadka praktycznie zerwała ze mną kontakt, kiedy Rafał odszedł. Mogę się tylko domyślać powodów - tej wersji zdarzeń, którą ona najprawdopodobniej przyjęła. Ta wersja jest nieprawdziwą, a my znamy się od dziecka. A jednak tak jej, najwidoczniej, było łatwiej.
Czy tym bardziej ktoś, kto poznaje mnie tylko tutaj, widząc wpisy o firanach czy koncertach, nie pomyśli, że bagatelizuję koniec małżeństwa?
Bo właśnie tego się boję. I nie chodzi właściwie o to, co sobie pomyślicie o mnie. Chodzi o to, jaki z tego może pójść, przynajmniej pozornie, przekaz. Jakie można z tego wyciągnąć wnioski.
Facet zostawia żonę, ona zakłada bloga i pokazuje światu, że nic takiego się nie stało.

Gówno prawda.
Stało się.
Stało się bardzo mocno.

Niedawno postanowiliśmy, że bierzemy rozwód. Bez separacji, bo oboje widzimy, że nie będziemy do siebie wracać. To był trudny moment; powiedzenie sobie tego wprost.
Prawdopodobnie nikt nie wyobraża sobie siebie jako rozwodnika. Mnie religia tym bardziej nie pozwalała na takie wyobrażenia.
A jednak. Tadam.
Teraz Rafał zwleka ze złożeniem wniosku, co do jakiegoś stopnia, oczywiście, rozumiem, ale czuję, że to przedłużanie jest tylko pozwalaniem, żeby drzazga znowu zapulsowała bólem w najmniej spodziewanym momencie (och, mówcie mi Wisławo). Poganiam go więc i kiedy sobie uświadamiam, że to robię, znów myślę - nie, nie ma czerni i bieli. Nigdy nie ma tylko czerni i bieli, ani nigdy nie ma Pełnej chaty, nie ma Dzień za dniem. Jest czasem Monty Python, owszem.
Ja poganiająca męża do złożenia wniosku rozwodowego?
Ale właśnie to jest teraz zgodne ze mną. To jest właśnie szczere.

Pewnych rzeczy zaczynam być pewna, wobec niedawnych pewników miewam coraz więcej wątpliwości.

Nie chcę pisać o tych firanach i koncertach, żeby nikt nie zapomniał, że małżeństwo i rozwód to są naprawdę bardzo, bardzo ważne sprawy.
Jest jednak coś jeszcze.
Ktoś jeszcze.
Wy.

Moi przyjaciele z pewnością potwierdzą - bardzo nie w moim stylu jest pomyśleć o sobie, jako o ważnej, komuś potrzebnej. Czym innym jednak skromność czy kompleksy, a czym innym udawanie, że nie czytam waszych komentarzy, wiadomości od was. Piszecie mi o rozwodach, chorobach; nie macie czasem litości, to fakt, na szczęście ja nie jestem typem, który wchłaniałby cudze problemy. Doceniam wasze zaufanie. I czytam także zapewnienia, że te moje bebechy na wierzchu (choć czasem uśmiecham się do siebie, kiedy ktoś daje mi do zrozumienia, że uwierzył w pełną wersję Agni na tym blogu) mogą się do czegoś przydać.
Te firany. Hummus. Siemię lniane. Prażenie kawy. Wstawanie rano i chodzenie do pracy.
Piszecie, że dodają wam sił.

Piszę ostatnio mniej, bo chcę pokazać: moje życie to nadal także to, że odszedł i mocno mnie tym zranił. Nazywanie tego bloga formą terapii jest lekką przesadą... ale chyba właśnie tylko lekką.
Poczułam kiedyś, że życie mnie nieźle kopnęło w dupsko i pierwszy raz, chyba naprawdę pierwszy raz poszłam pod prąd. Dotarło do mnie może pierwszy raz, że czasem się nie ma wyjścia i trza se, kurna, radzić.

Dzięki, że jesteście. I nie wiem, w jakiej formie będę pisać dalej, ale chciałam, żebyście wiedzieli, co oznacza, kiedy pokazuję wam mniej. To nie jest znak, że ten dzień był szczególnie ciężki. Mógł być nawet szczególnie piękny.
Tyle, że wkrótce będę rozwódką, a nie taki był mój plan. I zwyczajnie potrzebuję jeszcze trochę czasu na przyzwyczajenie się do tej opcji.

powoli wypuszczać powietrze
czy przebić balon szybkim ukłuciem

męczyć się w gryzącym swetrze
połknąć czy zająć się żuciem

nie będę dziś fanem ulepszeń
zostanę przy swoim statusie
choć można by było coś wetrzeć
odpuszczę dziś nocne podtrucie


powoli wypuszczać powietrze
czy przebić balon szybkim ukłuciem

męczyć się w gryzącym swetrze
połknąć czy zająć się żuciem
                            Król - Powoli

3 komentarze: