piątek, 14 marca 2014

172

 fot. Cza

W wielkich ciemnych okularach, w trampkach (wreszcie trampkowy sezon), z dwoma jabłkami w torebce, jadę do Urzędu Stanu Cywilnego po odpis Aktu Ślubu. Jest ciepło, przyjemnie i mam wrażenie, że wszyscy się do mnie uśmiechają. Ja też rozsyłam uśmiechy - dopóki nie wejdę do środka. Jestem tu drugi raz w życiu. Za pierwszym razem coś mnie od środka chciało rozerwać, tyle było tego szczęścia, tyle pewności, że kocham, jestem kochana, że właśnie zaczynam coś nowego i cudownego. Dziś znowu coś mnie rozrywa, właściwie, jestem zupełnie w strzępach, co uświadamiam sobie dopiero, kiedy pani za biurkiem pyta, do czego jest mi potrzebny ten dokument. Do separacji odpowiadam tak ciuchuteńko, jakby niewypowiadanie tego słowa zbyt głośno mogło mu odebrać choć trochę ciężaru.
Zagryzam wargi ze wszystkich sił, zła jestem na siebie, że łzy i tak płyną. A gdybym rano nie zabrała się za porządki i nie poczuła wściekłości na Rafała? (Tak, ma na imię Rafał i zamierzam właśnie tym imieniem się posługiwać.) Czy okazałabym się jeszcze bardziej miękka?
Po wyjściu na zewnątrz i tak nie umiem się utrzymać na nogach, muszę złapać oddech przy barierce (cóż za kretyński pomysł, konieczność wchodzenia do takiego miejsca po stromych schodach).
A gdybym rano nie poczuła, że mam ochotę wydrapać mu oczy... jak jeszcze zareagowałabym?
Chcę do kogoś zadzwonić, poszukać wsparcia w choćby najbardziej banalnych słowach, ale zostawiłam w domu telefon, muszę sama iść dalej.
Idę. Błąkam się trochę między blokami, oddaję książki w bibliotece, kserując stronę z zasadami wymowy islandzkich głosek. Zjadam jedno jabłko. Chowam rozmazany tusz za wielkimi ciemnymi okularami. Kupuję znowu żarówki do lampek przy lustrze, znowu zresztą te same, czyli niepasujące.

No i sprzątam.
Dokładniej, niż zwykle.
Z lekką furią.
Myję okno.
Słucham głośno muzyki.
Sprzątam, aż czuję się wykończona tym sprzątaniem.

I wtedy przyjeżdża po mnie Cza. Mój kochany Cza. I nie wiem, ile lat nie gadaliśmy, ale uwielbiam już to, że na spotkanie z nim zakładam po prostu starą wygodną bawełnianą bluzkę. A potem jeszcze pożyczam przeciętnej urody polar od młodszej kuzynki. Że zachowujemy się dziś jak para dzieciaków, którą widocznie nie przestaliśmy być; spacerujemy kilka godzin, pijąc wódkę smakową z papierowych kubków. Że mogę się przy nim w sposób skrajnie żenujący tą wódką upić...

... zaczęłam pisać coś więcej, ale zostawię to wszystko dla siebie.
Łukasz, bardzo chcę, żebyś był szczęśliwy. Dbaj o siebie.

A właściwie...
Żebyśmy.
Dbajmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz