sobota, 8 lutego 2014

206

 fot. Tymek, 5 lat

Większość dnia układa się przyjemnie - spędzam ją z Łucją. W mieście, w którym nie sposób nie spotkać znajomych, napotykamy ludzi z różnych... momentów. Momentów jej i moich. To w większości miłe spotkania, a jednak wiem, że nie mogłabym tam żyć. Czy byłabym kimś więcej, niż absolwentką tamtejszego liceum i uczelni? Niż opuszczoną żoną? Wiem, zawsze można wyjść poza ramy, ale cieszę się, że nie muszę się starać tego robić.
Po południu Oz proponuje mi zupę w mieszkaniu, w którym aktualnie wynajmuje pokój i wydaje mi się to całkiem niezłym pomysłem, zjadam ją ze smakiem, a kiedy on zaczyna mnie oprowadzać, pokazywać mi wszystkie kąty i strych, nagle dociera do mnie jakaś abstrakcyjność tej sytuacji i opadam z sił, muszę usiąść. Potem jest w pewnym sensie tylko gorzej, bo jedziemy razem na te urodziny naszego (tak, naszego) chrześniaka. I jest miło, mały przytula się do nas na zmianę, bawię się z nim na ziemi, Oz rozmawia z Tymka rodzicami... Jest tak miło i zwyczajnie, tak bardzo jak zawsze, że z każdą chwilą przybywa tylko w moim brzuchu kamieni. I coraz mniej mam sił, coraz bardziej sztuczny uśmiech, więcej przerażenia, a może i czystej paniki.

Ten wspólny przyjazd okazał się nie być najlepszym pomysłem, wiem już, że nie jestem aż tak mocna, nie mogę tego sobie robić. Dobrze jest mieć komu potem powzdychać, usłyszeć parę potrzebnych słów od kogoś patrzącego z dystansem, dzięki temu trochę otrzeźwieć; gorzej, że ciągle się popełnia te same błędy. Po co?

To ciekawe, że żadne z nas nie rusza tematu separacji. Myślę, że żadne nie chce być "tym złym".
Kosztem samej siebie? To co najmniej nierozsądne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz