sobota, 25 stycznia 2014

220

 fot. mia mama

Nowa fryzura, strona na facebooku...
Pora na zmiany.
Trochę dlatego, że czułam się lekko zażenowana, każdorazowo udostępniając na swoim prywatnym profilu nowy post. Kojarzyłam to z dopraszaniem się - ej no, weźcie, poczytajcie, no... Oczywiście, teraz nadal będę udostępniać, ale już na super-oficjalnym profilu tego bloga, więc jak dla mnie, to już nie jest w ogóle żenujące. Takie to proste, o.
Chcę też pokazać, że nieco zmienia mi się, jak by to ująć... optyka?..
Wiadomo, dlaczego powstał blog. W uporaniu się z jaką sytuacją ma mi pomóc. I tego zmienić nie sposób, taki był punkt wyjścia.
Aktualnie jednak, rozstanie z Ozem przestaje być dla mnie czymś w rodzaju skali życiowych osiągnięć lub porażek. Tego, co mnie spotyka, nie chcę odnosić i zestawiać z tym, że ktoś ważny ode mnie odszedł. To było mocne przeżycie i myślę, że zostanie we mnie już na zawsze (patos, wiem), ale gdybym skupiła się tylko na tym, przecież najzwyczajniej musiałabym zwariować.
Idę dalej, czasem mam wręcz wrażenie, że pędzę. Coraz rzadziej wspominam i zdarza mi się zapatrzeć w inne oczy.
I nie mogę tego bloga starać się ciągle prowadzić tak, jakby nadal punktem odniesienia było dla mnie moje, najwyraźniej już zakończone, małżeństwo. Nie jestem kobietą, którą określa tylko to, czy z kimś jest. Jasne, że cudownie jest być dla kogoś ważną i mieć komu ponarzekać na szefów. Nie wszystkie jednak decyzje podejmuję w oparciu o tę jedną historię. Chcę pisać kolejne i odnoszenie się tu tylko do braku obrączki byłoby zwykłym okłamywaniem was, no i siebie.
To naprawdę nie oznacza, że minione dziewięć lat (z hakiem) bez żadnej refleksji wsadzam do najgłębszej szuflady. Mój Boże... nie potrafiłabym. Ani nie chciała.
Zależy mi na byciu sobą także tutaj. Nawet, jeśli w efekcie przestaną się do mnie odzywać kolejni znajomi... cóż, kij im w żebra w takim wypadku.
To nie znaczy, że teraz nagle zacznę pisać o wszystkim. Uwielbiam internet, jestem jego maniaczką od pierwszego modemu, który piszczał w naszym domu, od pierwszych mailowych znajomych, od pierwszej instalacji gadu-gadu... i nie jestem skończoną kretynką.
Nie, nie będzie tu negliżu.
I nie będzie też wkręcania sobie, że jestem tylko "byłą żoną".
Naprawdę mam już tego dość, naprawdę szkoda mi na to czasu.

I jeszcze czymś muszę się na koniec pochwalić.

Ponieważ w naszym (małym) mieście trudno kupić tahinę, postanowiłam zrobić ją sama. Właśnie skończyłam, nie użyłam nawet kropelki oleju i jest gładka, po prostu piękna.
Przepis jest banalny, ale i tak pękam z dumy.

I tyle na dziś. Idę do wanny.

2 komentarze:

  1. Hej Agni, czytam, czytam moze nie codziennie ale czesto, i caly czas jestem z Toba :-) podziwiam i ciagle uwazam, ze jesli nie wydasz swojego tomiku poezji to samo opublikowanie tego blogu (bloga?) bedzie juz niezla lektura :-) wszystkiego dobrego

    OdpowiedzUsuń