poniedziałek, 20 stycznia 2014

225

 fot. mia mama

Nie powiedziałabym, że to rzeczywiście jakiś Blue Monday, ale jest ciężko.
Kiedy rano zasuwam w deszczu na przystanek i przypomina mi się, że pół dnia zajmie mi dopinanie ostatnich spraw związanych z naprawą samochodu, a już jutro ma go wziąć mój mąż... myślę sobie, że choć bardzo mi pomógł, zamawiając części i dzwoniąc do mechanika, nie chcę jednak już być tak miła. I przestaję rozumieć, dlaczego właściwie miałabym być. Najprościej rzecz ujmując: chłopie, nie wyrzucałam cię z domu, sam podjąłeś tę decyzję, czemu ja mam teraz na tym cierpieć i w tym deszczu tak zaiwaniać przez najbliższe dni!?..
A potem to, co miało zająć pół dnia, zajmuje cały. Bo po drodze od mechanika do gazownika, samochód pod górkę daje radę pruć co najwyżej zawrotne trzydzieści na godzinę. Bo gazownik stwierdza, że jeszcze co najmniej jedną czwartą butli trzeba "wyjeździć". Bo kiedy wracam do mechanika (pyr - pyr trzydzieści), on mówi jedziemy po kable, a potem, kiedy wreszcie samochód jest już mniej więcej zdatny do użycia, muszę po prostu pojechać przed siebie i jeździć tak długo, aż gaz się skończy. Zwykle ilość gazu oceniałam po liczbie przejechanych kilometrów, ale licznik jest wyzerowany, więc - po prostu, muszę jechać.
I choć czasem właśnie tak by się chciało, tak po prostu przed siebie, bez planu, to jednak przecież nie nie wiedząc, na ile starczy paliwa. I niekoniecznie czując, że właśnie zaczyna mi się okres.

A jednak to niezłych parę godzin. Cennych.
Znowu przekonuję się, że nie jestem sama, skoro mam z kim przegadać godzinę, mam z kim kolejny kwadrans, i jeszcze. Choć momentami prawie płaczę do tego telefonu, no to jednak do telefonu, a nie do kierownicy, tak jest chyba trochę lepiej.
Odkrywam fajne miasteczko... które nie mam pojęcia, jak się nazywa, ale muszę do niego kiedyś wrócić, kiedy będę mogła się też w nim zatrzymać.
Kiedy potrzebuję odpocząć, wjeżdżam w boczną drogę, zatrzymuję się nad jakimś stawem i po prostu sobie drzemię.
A w końcu odpuszczam i wydzieram się z panią Baker, że hear me calling out your name, I feel no shame.
To niezłych parę godzin, bo, kurna, daję radę je przejeździć. Bez radia. W różnych kierunkach. Tam i z powrotem. A to naprawdę nieźle ryje mózg, polecam, spróbujcie sami.

Na koniec przekonuję się znowu, że nie ma przypadków. U gazownika zaczepiam pana w średnim wieku i proszę, żeby mnie podrzucił do miasta. A facet mówi, że gdybym kiedyś potrzebowała pomocy w kwestiach prawnych, takich jak np. podział majątku, to mam dzwonić.

Jestem zmęczona.
I to poczucie absurdu...
Musiałam wziąć dzień urlopu na zużycie gazu.
Łukasz w pewnym momencie pyta: czy u ciebie nie może być nic normalnie?!
Phi. Kto by nie chciał...

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja ja! ja bym nie chciała! Zawsze powtarzam, że normalnie znaczy nudno - a ja nudno nie chcę :-P

    OdpowiedzUsuń