poniedziałek, 28 października 2013

309

fot. mama

Wiem, że niektórym dzisiaj wieje halny. Ja cały dzień spędzam w jednym biurze z moim bossem, to znaczy z jednym z moich bossów... i dobrze, a nawet bardzo dobrze, bo chyba tylko dzięki temu udaje mi się nie zasnąć, szczerze powiedziawszy.

Poniedziałek u mnie więc bez halnego, w ogóle bez większych napięć (może dlatego, że na granicy przytomności).

Rozmawiam przez telefon z moim mężem.
Stosunkowo długo.
W miarę spokojnie.
Dość kulturalnie.
I bez grama tęsknoty.

Na razie - dziś, teraz - nie chcę myśleć - czy to już? Tak szybko?
Nie chcę. Nie potrzebuję.
Ma być to, co jest. I proste przyjmowanie wszystkiego.

Pod wieczór kładę się na godzinę. I mam sen, w którym znów jadę samochodem z Łucją i jakąś parą. Daję Łucji poprowadzić, jest zima, ślisko, za późno zaczyna hamować. Zjeżdżamy z lasu na polanę, ciągle w dół, z polany prosto na pomost, a z niego - w zimową wodę. Wołam jeszcze "uchylcie okno!" - ktoś to robi, zaraz potem zapadamy się w granat pełen bąbelków powietrza i jakiejś trawy, wypływam przez okno, nic nie widzę, odpycham się od kogoś, czuję tylko siebie. Opadającą w dół, bez strachu, z odrobiną powietrza w płucach i przekonaniem, że ta odrobina wystarczy. Kiedy czuję, że nic już nie ciągnie mnie w dół, spokojnie zaczynam ruszać rękami, unosić się ku górze...

... potem jestem na brzegu, tamci dwaj pasażerowie również, nie ma Łucji, krzyczę jej imię do zdartego gardła, nie mogła wytrzymać tak długo pod wodą...

... wychodzi z niej spokojnie. Cała w zieleni, jasnych włosach i spokojnym uśmiechu. Wytrzymała, bo dużo może wytrzymać.
Przytulamy się mocno i żadnej nie jest zimno.

Lubię sny o wodzie, ostatnio wiele ich mam.

1 komentarz: