piątek, 25 października 2013

312

fot. Łucja

Po pracy wsiadam w samochód, najpierw Gliwice, potem Katowice, wreszcie droga do Szczawnicy. Dłuższa, niż przewidywaliśmy, ale z ludźmi - choć wcześniej znałam tylko Łucję - zgrywamy się natychmiast, więc niestraszna nawet mgła, przy której próbujemy widzieć przynajmniej brzeg drogi. Jest dobrze, jest po prostu tak, jak właśnie miało być. Od samego początku.

Moja kiepska pamięć do nazw geograficznych okazuje się błogosławieństwem. Niewykluczone, że dużo bardziej przeżywałabym ten wyjazd, gdybym pamiętała, że zupełnie niedawno byłam w Szczawnicy z moim mężem, i było nam tam szczęśliwie.
A tak - orientuję się dopiero na miejscu, więc miejscowość natychmiast jest "odczarowana", a nocny spacer z plecakami zupełnie zmienia dla mnie jej obraz.

Wdrapujemy się, gramolimy pod górę przy absolutnie magicznym świetle księżyca i myślę, że to niemożliwe, że miałam kiedyś jakąś kondycję... ale jesteśmy.
Uśmiechy, imiona, świece, wymarzone piwo, porzeczkówka, drewniana ławka, mata rozłożona przy piecu.
Już wiem, że trafiłam właśnie tam, gdzie miałam. Zasypiam późno, mocnym, spokojnym snem.

1 komentarz: