środa, 2 września 2015

+2

fot. Agni (samowyzwalacz)

Cześć.
Dwa lata temu zaczęłam prowadzić ten blog.
Równo dwa lata temu usłyszałam, że ze mną nie można być szczęśliwym i pomyślałam, że to mnie w jakiś sposób definiuje. Ustanawia punkt odniesienia do czegoś. Czegokolwiek. Może wszystkiego.

Myślałam, że kiedy pojawię się tu dzisiaj, autorem zdjęcia będzie mój Mężczyzna, że pokażę siebie w pełnym słońcu... jest jeszcze lepiej, bo zrobiłam sobie to zdjęcie sama. Pięćset tryliardów razy ustawiając na oko ostrość.
Zrobiłam je sobie sama, po powrocie z piwa, na które wyciągnęłam kilka moich krakowskich znajomych.
Krakowskich - bo tu teraz mieszkam. Zgodnie z planem.
W Nowej Hucie.
Zgodnie. Z planem.

Mieszkam sama, bo tak wspólnie zdecydowaliśmy. Zdjęcie jest zrobione w mieszkaniu, które sobie sama wynajmuję. I "sama" nie jest synonimem porażki.

Nie jest tęczowo i bajecznie. Nie jest tak, że decydujesz o chęci zmiany swojego życia i cały wszechświat mówi Ok, to teraz usieję ci drogę pierwiosnkami!
Wszechświat mówi dość często - Och, myślisz, że jesteś taka cwana? No to zaraz się przekonasz!..

Mam pracę moich marzeń. Naprawdę. Zakres moich obowiązków, a nawet zakres moich stresów i nerwic żołądka, obejmuje to, co zawsze chciałam robić. Do czego przeczuwałam, nieśmiało zwykle, że mogę się nadawać - i w czym rzeczywiście dobrze sobie radzę.
Zarabiam prawie dwa razy tyle, co w poprzedniej pracy, którą tak bardzo bałam się rzucić.
I tylko nie mam umowy.
Tak. Żadnej.
Częściowo na własne życzenie, ale od dłuższego czasu staram się ten stan rzeczy zmienić - bez efektów.
Nie ma pierwiosnków.

Własne mieszkanie w Krakowie to jakaś totalna fortuna, ale mnie się udało znaleźć tanie i - tak, jak chciałam - niemal nieumeblowane. Urządziłam je po swojemu, pod siebie, jest mi w nim przytulnie, wygodnie, uwielbiam w nim się budzić, tańczyć przed lustrem (mam wielkie piękne lustro!), podlewać pelargonie, które żyją chyba tylko przez sympatię do mnie, pietruszkę, która pewnie kieruje się podobnymi pobudkami i cebulkę, która chyba tak naprawdę od dawna nie żyje.
Słyszę każde chrząknięcie, pierdnięcie i rozmowę moich sąsiadów, ale zdążyłam się już do tego przyzwyczaić.
Do łysoli na ławce pod balkonem też.
I do faceta z sąsiedniej klatki, ryczącego co parę godzin na przykład "wy suki, suki suk, przyślę do was kagiebe" - choć jego chyba w końcu zgarnęli. Nie wiem, kto. Może wyżej wymienieni.

Z A. jest coraz piękniej, aktualnie kończymy oglądać "Twin Peaks", byliśmy w lipcu razem w Izraelu, głównie on stawiał.

Jestem czasem samotna.
Czasem się boję przyszłości.
Starości.
Czasem chciałabym mieć dzieci.
Czasem chciałabym cofnąć czas.
Czasem tylko nie mieć tych wszystkich dziur.
Z których nigdy nie wiem, kiedy i co się wyleje.

A. zbiera po grzbiecie za przewiny mojego Byłego Męża, do mnie z kolei wracają wspomnienia wszystkich popełnionych w małżeństwie błędów.
Problemy w związkach moich bliskich bolą mnie bardziej, niż kiedyś.

Zafarbowałam włosy na blond, mam odrosty, jutro spróbuję coś z nimi zrobić, choć poprzednie próby kończyły się nawet odcieniem zieleni na mojej głowie.

Nie mogę powiedzieć, że żyje mi się "jakoś", bo byłoby to niedopowiedzeniem i potencjalną skargą - żyje mi się bardzo dobrze.

Nikomu nie życzę rozstania, złamanego serca - ale to otwiera. Uświadamia.
Było najważniejszą lekcją, jaką odebrałam... głównie od siebie samej.
Jestem dumna z tego, co udało mi się zrobić z tym wszystkim. Sobie samej dać, mimo strachu, że zostało mi głównie zabrane.

Chciałam się odezwać do was, zaraportować o sobie i myślałam, że opowiem tak zwyczajnie, po kolei: w ciągu ostatniego roku osiągnęłam to a to, teraz planuję tamto i siamto...
Może ja nie umiem tak pisać, a może nie chciałam - jestem tu, żyję i mówię wam (wiem, że tu przychodzicie) - nigdy się nie poddawajcie. Wierzcie w siebie. Dbajcie o siebie. Kochajcie, do cholery, przede wszystkim samych siebie.

I walczcie walczcie walczcie.
Codziennie.

Jeśli trafiłaś/trafiłeś tu, bo właśnie ktoś złamał ci serce, zaufaj mi: będzie lepiej. Jutro, za tydzień, miesiąc, rok i dwa.
Najpierw postaraj się rano wyjść z łóżka i doceń, że to ci się udało. To naprawdę bardzo dużo, kiedy chce się nie istnieć.
Z czasem wrócisz do normalnego jedzenia.
Będziesz się śmiać.
Spotykać ze znajomymi i nie rozmawiać o nieudanym związku. Serio.
Ani się spostrzeżesz, a będzie ci zupełnie dobrze w życiu. Przysięgam.
I zakochasz się.

Bo o to tylko chodzi.

Zakochać się, oddać siebie całą, ryzykując znowu zranienie, umierając z przerażenia, tęskniąc, pragnąc.

Może nawet bardziej, niż kiedykolwiek wydawało ci się, że potrafisz. Bo wiedząc bez cienia wątpliwości: tylko o to chodzi.

Trzymajcie się, wrócę znów za rok.

2 komentarze:

  1. Jak dobrze Cię znowu przeczytać, jak dobrze ze jest taki normalny jak w życiu happy end bez zbędnego stania tęcza. Do przeczytania za rok

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dobrze Cię znowu przeczytać, jak dobrze ze jest taki normalny jak w życiu happy end bez zbędnego stania tęcza. Do przeczytania za rok

    OdpowiedzUsuń