czwartek, 5 czerwca 2014

89

 fot. Asia

Przygotowujesz sobie rano do zabrania książkę do biblioteki i kiedy już pod bibliotekę podjeżdżasz, przypominasz sobie, że tej książki nie zabrałaś.
Po prostu jeden z tych dni.
Ubijasz dzielnie białka z cukrem, rzucasz okiem raz jeszcze na przepis i czytasz, że miałaś ubić całe jajka. A słowo daję, jeszcze trzy minuty temu co innego tam przecież było napisane.
I w ogóle to ciasto pieczesz na ostatnią chwilę, nigdy wcześniej go nie robiłaś, a chcesz się wywiązać z pewnej umowy, wyjmujesz potem z piekarnika jakąś ciapatą masę, lekko spaloną z wierzchu... ech...
To też dzień, w którym o siódmej rano, stojąc przy samochodzie, słyszę warkot silnika, rozglądam się wokół i mam wrażenie, że dobiega z góry, więc zadzieram głowę - paralotniarz. O siódmej rano. Co za świr. Jak pięknie.
No i deszcz mnie przyłapuje dzisiaj parę razy. Przez cały dzień, Bogu niech będą dzięki, nie mam przy sobie parasola, mam za to na nogach sandały. Natychmiast więc zwalniam, włażę na pierwszy lepszy kawałek trawnika. Mokre stopy, mokra głowa. Mokra twarz, zwrócona ku górze, mokre dłonie, które wpycham w jakieś krzaki. Uwielbiam te kropelki wody na skórze, czuć i widzieć. Uwielbiam mokrą skórę.
Skórę.
Jak nie uwielbiać czerwcowej skóry.
No sami powiedzcie.
(A bluzka od Córki.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz