fot. Marta
Moja siostra ma znów zaliczenia na studiach. Nocą pajęcze włoski łaskoczą mi podniebienie, a rano wypijam trochę whiskacza dla kurażu, na dres narzucam oldschoolowy kożuch i czując się w tej kreacji jak, nie przymierzając, jakaś J Lo, jadę do lasu. Tam Marta odpala świece dymne, a ja goluteńka popylam po krzakach, no bo czego się nie robi dla sztuki.
Na pewno nawet dla sztuki się nie udaje kogoś, kim się nie jest, więc kiedy z kolei wieczorem idę do opery (ładnych parę lat szkoły muzycznej za mną, a ja tam jestem pierwszy raz, myślę, że to niezły obciach), to w swetrze. Nie powiem, żebym dzięki temu czuła się w stu procentach swobodnie, ale w znaczącym stopniu jednak tak.
I generalnie udaje mi się nie śmiać. Choć kiedy główni bohaterowie odjeżdżają w głąb sceny wraz z resztą dekoracji... no, to jest ciężko.
A sama opera spoko. Gdyby jeszcze nie śpiewali, byłoby w ogóle super.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz