poniedziałek, 1 września 2014

1

fot. mia mama

Swego czasu, wiele osób powtarzało mi, że powinnam z nim zerwać wszelkie kontakty.
A to nie takie proste. I nie chodzi o jakieś tęsknoty.
To on jest właścicielem samochodu, którego ja codziennie używam. On ma też dwa aparaty fotograficzne; ja lubię robić zdjęcia, ale nie mam żadnego. Zna się na programach graficznych, w których i ja próbuję się czasem bawić, i zna mój laptop - który z rzadka działa, jak powinien.
Zwyczajne, codzienne sprawy. Nawet nie bolesne.
Byłoby jednak, oczywiście, bez nich łatwiej.
Bez powiązań, zależności, długów. Wzajemnego udowadniania sobie, jak bardzo jestem w porządku, jaki fajny i jaka fajna.

Tak się na razie nie da. (Nie wiem, jak pojemne jest to "na razie".)

Tak, to ostatni wpis. Miało być 365, więc dziś muszę skończyć.

W deszczowy poniedziałek rok temu, mój mąż ode mnie odszedł.
Spotkałam się z dwiema fajnymi babkami, które zabroniły mi się poddawać, kazały być silną. Wróciłam do domu i zaczęłam prowadzić ten blog, choć Bóg mi świadkiem, że chciałam się poddać i nie czułam się ani odrobinę silna.
Tyle że, widzicie, ja nie wiem, co to znaczy - poddać się. Ja tak naprawdę nie rozumiem tego pojęcia.
Nieraz w życiu uważałam się za mięczaka, nieudacznika; taką, co to właśnie poddała się już dawno temu.
W rzeczywistości jednak nie wiem, jak się to robi. Siąść i płakać? Gapić się w sufit? Przestać chodzić do pracy tylko dlatego, że ktoś złamał mi serce? Przepraszam, a co ma jedno do drugiego? Marudzić nocą, że mi zimno? I niby czemu od tego miałoby się zrobić cieplej?
W gruncie rzeczy, to chodzenie do pracy, o zgrozo, może pomóc. A kiedy ci nocą zimno, zadzwoń do kogoś fajnego. Poproś, żeby z tobą porozmawiał, opowiedział, jak mu minął dzień i co jadł na obiad, i powtórzył ci sto razy, że świetnie sobie radzisz.

Nie jestem pewna, czy umiem zrobić jakiekolwiek podsumowanie, choć może wiele osób tego oczekuje. Przez cały ten rok, zależało mi jednak na tym, żeby w tym miejscu robić nie to, czego oczekują ode mnie inni. Pomagać trochę sobie. Pokonywać wstyd. W miarę możliwości, chroniąc przy tym swoją prywatność.
Nie widzę powodu, dla którego dziś miałoby się to zmienić.

Jak widzicie, poprosiłam mamę o zrobienie mi zdjęcia w tym samym miejscu, w którym zrobiła mi pierwsze. Wiedziałam, że też nie wyjdzie zbyt ostre, że jest za ciemno. Znowu starałam się nie uśmiechać.
Nie tylko ja dostrzegam jednak różnicę, prawda?
Czy zgodzicie się, że niepotrzebne są żadne podsumowania?

Zaczynam się dzisiaj naprawdę mocno przejmować zbliżającą się rozprawą. Dostaję też odrobinę nieprzyjemny mail od Jeszcze-Męża. I przez chwilę boję się, że tak naprawdę nic się nie zmieniło; że jestem nadal skrzywdzoną opuszczoną kobietą, przestraszoną i bezradną.
Mija.
Musi minąć, bo to kompletna bzdura.

Wychodzę dziś w sandałach. Lekko mży. Idąc, przymykam oczy, wystawiam twarz do chmur. Deszcz jest naprawdę leciuteńki. To jak delikatna pieszczota. Czysta przyjemność.

Po pracy jadę na zakupy. Takie normalne. Spożywcze, no i jakiś płyn do naczyń, podpaski, ręczniki kuchenne... Straszliwie się wzruszam. Słowo daję, że wjeżdżając w markecie po tej taśmie, mam mokre oczy.
Ponieważ mogę sobie kupić dwie kolby kukurydzy.
Czy dwie kolby kukurydzy to coś niezbędnego do życia? O, albo łosoś. Czy naprawdę nie da się zjeść bez tego porządnego śniadania? Czy mozarella koniecznie musi być w lodówce?
Nie muszą, ale mogą. I tylko dlatego je dziś sobie kupuję.
Bo mam na nie ochotę. Bo spłaciłam już meble, wróciłam z Islandii i chcę trochę pożyć. Niekoniecznie w złotych szpilkach i kąpiąc się w szampanie. Ale cholera, kiedy ostatnio kupiłam sobie słoik śledzi? Pełny słoik śledzi.
Cały dla mnie.
Kiedy niosę zakupy, w jednej z papierowych toreb urywają się uszy. Zbieram to wszystko z ziemi i nie mogę przestać się uśmiechać.
Tak, owszem, wracam do domu, w którym nie czeka na mnie mąż. Nie mam kogo poprosić o pomoc, muszę wrócić do samochodu, nie uniosę wszystkiego naraz.
To jednak dziś już nie boli, tylko - naprawdę! - cieszy. Że przecież umyję naczynia w swoim tempie. Postawię na środku kuchni krzesło, choć dopiero godzinę później wymienię żarówkę. Rozsieję kiełki. Przygotuję bezmięsny obiad.
Jeśli zechcę, do kogoś napiszę lub zadzwonię, nie jestem przecież samotna.

A wieczorem zaparzam przywiezioną z Reykjaviku imbirową herbatę. I śpiewam razem z Cher, że now I’m strong enough to live without you.
Tańczę, śpiewam - i trochę płaczę. Nie jestem wyprana z uczuć; przecież moje plany na życie totalnie się rypnęły, a ja dopiero próbuję ukuć nowe.
Wiecie, ja czuję, że to ostatnie łzy.
Jestem silna, jestem już wystarczająco silna, by żyć bez niego. By żyć.