niedziela, 31 sierpnia 2014

2

 fot. A.

Wieczorem właściwie zaczynam się bać tej nadchodzącej środy trochę bardziej.
Dobrze więc, że wieczór następuje po tak miłym leniwym dniu.

Czy pisałam tu, że uwielbiam jeść? Pewnie tak, bo to naprawdę ważna sprawa dla mnie i nie wyobrażam sobie, że mogłam o tym nie wspomnieć.
Kocham jeść, smakowanie, kosztowanie, gryzienie, no i samo wąchanie - od dziecka uwielbiałam zapachy pietruszki, czosnku, kompotu z dyni...
Rano więc się najadam. Wolno i z sosem na brodzie. Truskawki, fasola, budyń, borówki, tofu, ananas.
Dosycam się. Doupycham wolne przestrzenie w sobie, żeby nie było zbyt wiele miejsca na smutek.

sobota, 30 sierpnia 2014

3

 fot. A.

Szczęście ma dziś smak panierowanych pieczarek w Restauracji Stylowa na Hucie. I brzmi jak szlagiery wygrywane na dwóch keyboardach. Jest przeglądaniem się w lustrze ze złoconymi ramami. Jest postawioną na stoliku figurką Lenina, tuż przy świeczniku w kształcie symbolu euro. Jest leniwym piciem ciemnego piwa, patrzeniem na jedyną tańczącą parę i na samotnego gościa w kącie (oczywiście, że w kącie!) sali.
Dodatkiem do szczęścia jest dziś babcia siedząca przy wyjściu.
- Złotówka.
- Proszę?
- Toaleta kosztuje złotówkę.
- Ale ja tu byłam klientem!
- A, jak klient, to pięćdziesiąt groszy.

piątek, 29 sierpnia 2014

4

 fot. A.

W niedospaniu, znowu w słońcu, w cieszeniu się na weekend - myślami coraz częściej przy najbliższej środzie. Szczerze muszę powiedzieć, że nie czuję zdenerwowania. Trochę strach... i wiem, że jego akurat będzie więcej. Stres też jeszcze przyjdzie, wiem.
Na razie myślę, że chciałabym wyglądać dobrze. Tak, naprawdę na razie myślę właśnie o tym. Bez udawania kogoś, kim nie jestem, ale - dobrze.
Mam dłonie wysuszone islandzką wodą. Jak się tym przejmować?
Mam spokój w sercu. I nie jest już tylko z bezradnej zgody, jest już czymś więcej.

czwartek, 28 sierpnia 2014

5

fot. mia mama

Z tymi zdjęciami, to teraz jest tak, że chodzę po domu i zastanawiam się, w którym miejscu jeszcze nie były robione.

Uaktywniam się coraz bardziej na nowym profilu na fb i mi z tym coraz lepiej. Nie zamierzam udawać, że nigdy nie miałam męża, ale parę rzeczy już mnie w tamtym miejscu męczyło. I niektóre wspomnienia jeszcze przez jakiś czas będą trudne. Może nawet zawsze, więc po co mam się świadomie na jakieś durne smutkowanie narażać? Trzeba dbać o siebie, no nie?

... co "udowadniam" wczesnym wieczorem, zwalając sobie na głowę wielką szklaną flachę... z takiego bardzo grubego szkła... no żyję, żyję. I mam nadzieję, że się rano obudzę.

Upieram się dziś, że obrobię koło setkę zdjęć, żeby móc je już pokazać w ten weekend. Jak widać, dochodzi północ i owszem, zdjęcia obrobione, ale wszystko inne leży odłogiem, nie wyśpię się tej nocy! Czasem jestem mocno potrzepana. Co jeszcze przed paroma miesiącami było nie do pomyślenia.

Hm, co jeszcze było nie do pomyślenia...

Że będę kilka dni przed rozwodem.
Że wyjeżdżając na weekend, o tej porze nie będę spakowana.
Że będę wychodzić z domu bez maźnięcia powiek kredką.
Że umówię się niemal na wspólną kąpiel w wannie z kumpelą ze studiów.
Że będę po podróży po Islaaandiiiii!!!
Że będę mieć nowy telefon.
Że znajdę nowy dom dla kotki "tylko" dlatego, że mnie atakowała, drapała i gryzła.
Że będę mieć od kilku tygodni nie poodkurzane.

No, plus sto osiemdziesiąt pięć tysięcy innych rzeczy.

Wiecie? Lubię tę nową Agni.

A.
No tak.
Że będę siebie lubić.

środa, 27 sierpnia 2014

6

fot. Tata

W pracy ok, bo po urlopie to zawsze jest coś do zrobienia, no i bo szefowie nieobecni.
W domu też daję radę, choć kiedy Prawie-Były przywozi mi laptop i informuje, że bez zasilacza, to powiedzmy, że lekko mi drga powieka. Zdążam obrobić 3 zdjęcia i bateria pada.
Mogę sobie za to spokojnie pokroić grzyby na jutro. I posłuchać Sigura. Bardzo głośno.
Wypić herbatę z resztki roibosa, który kupował jeszcze on. Znaleźć w szafce zeszyty z czasów prowadzenia "kalendarzyka" (tak, tak). Potargać je i wyrzucić. Ukroić kawałek jeszcze ciepłego maminego sernika i wciągnąć niezdrowo tuż przed snem.
Ot. Takie fajne "ot".

wtorek, 26 sierpnia 2014

7

fot. mia mama

Choć to powrót do domu, nie może być właściwie aż tak bardzo smutny, kiedy na dworcu autobusowym w Berlinie najdelikatniej, jak można to sobie wyobrazić, budzi cię rosły pan ochroniarz.
Potem jest trochę trudniej. W autobusie budzie mnie po prostu ból tyłka i widzę, że stoimy w korku. Potem budzi mnie ból kolan i nadal stoimy w korku. Podróż nie trwa siedem godzin, tylko prawie dziewięć i ciągle czuję się atakowana przez te nasze europejskie zapachy. Albo coś cuchnie, albo... właściwie, też cuchnie, ale od nadmiaru wody kolońskiej.
Długo trwa to wracanie, bo przez mieszkanie Łu, przez dworzec w Kato...

... właściwie, nie ma o czym pisać...

Tak, zdjęcie jest nieostre. Tak naprawdę, od bodaj trzeciego dnia w Islandii, miałam problemy z obiektywem, który przestał łapać ostrość. Musiałam ją ustawiać ręcznie, więc nie mam pojęcia, czy którekolwiek z moich zdjęć będą tak naprawdę w choćby najmniejszym stopniu udane. Może, gdyby Prawie-Były-Mąż przywiózł mi aparat wcześniej, wcześniej zauważyłabym, że obiektyw jest bardzo brudny (w środku), ale nie chcę się o tym rozpisywać. Mam już za sobą powstrzymywanie łez z tego powodu.

No, to jestem. Segreguję pranie, odwijam z czterech reklamówek suszoną rybę, żeby natychmiast zawinąć ją w nie wszystkie z powrotem. Magnez w kształcie wyspy przyczepiam na środku lodówki. Próbuję się cieszyć bieżącą wodą pod prysznicem. Moją pościelą.
Otwieram okno. Próbuję nie płakać.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

8

Myślę rano, że przez to płacenie kartą, nie mam ani jednej islandzkiej monety na pamiątkę.
Na lotnisku dostaję 325 koron zwrotu podatku, woda kosztuje 320. Et voilla.

Nie będę pisać o tym, jak bardzo wolałabym zostać. Przy islandzkim luzie i braku zadęcia. Pod tym niebem.
Jimi zaproponował nam, żebyśmy raz w miesiącu robiły sobie "islandzki weekend". Głównie w głowie. To dobry plan... na początek.

Bo czekając na odprawę, łapię się na przerażeniu.
Co teraz? Skoro ciągle było "przed Islandią" - co teraz?
Tak po prostu wziąć się z życiem za bary, prawda?

Najpierw, przeżyć zderzenie z zapachem Berlina. Zjeść frytki u miłych panów Turków. Ułożyć się wygodnie do snu na dworcu.

I muszę się do czegoś przyznać.
Nie mam z dziś żadnego zdjęcia. Zapomniałam. Już tym razem kompletnie. I nawet trudno mi się tym bardzo przejmować. Chyba nawet myślę, że to dobrze..?

Mam tylko to jedno, skrajnie marnej jakości, zrobione krótko po północy, z Jimim i Łu. I niech będzie.

niedziela, 24 sierpnia 2014

9

fot. Łu

Niedziela senna i jesienna. Owszem, także skacowana, ale kiedy próbuję przeprosić Jimiego, zapewniając, że normalnie I'm not that kind of person, przytula mnie i oświadcza, że teraz po prostu jestem już prawdziwą Islandką. Cóż, szkoda, że muszę ten chrzest przez resztę dnia odchorowywać, ale jakoś trudno mi cokolwiek postawić ponad to najważniejsze: jestem w Islandii.

Zaczęło się wiele lat temu od klipu Sigur Rós. Stałam przed telewizorem i myślałam, że to jest właśnie coś, czego szukałam, nawet nie mając świadomości tego szukania.
Potem był ściągnięty skądś Agaetis Byrjun i wsiąkłam na dobre.
Nie jestem typem osoby, która zbiera milion informacji o zespole, którego słucha albo o kraju, który chce odwiedzić. Czułam tylko, że to wszystko jest bardzo "moje" i w trudnych momentach zdarzało mi się próbować wyobrażać sobie ten wiatr.

Kara zapytała wczoraj - Myślisz, że gdyby nie odszedł, przyleciałabyś tutaj?
Odpowiedź jest oczywista, choć może w pewnym sensie niezbyt miła.

Spacerując dziś, rozmawiamy z Łu nie o Islandii. Zauważam to i się tym w duchu cieszę. Przecież będąc w jakimś miejscu, sam fakt bycia w nim po prostu uznajesz za normalny. Oswoiłyśmy szybko to miasto, co nie znaczy, że już je całe znamy, ale przecież na koniec nawet znajdujemy knajpę z bezmięsnym menu. Wielka micha pomidorowej i Crosby, Stills & Nash w tle. A o ich muzyce wspomniałam Łu parę minut wcześniej, ale tu ciągle tak jest.

Przed sklepem muzycznym wiszą wzory pocztówek wykonanych ze starych zdjęć. Wchodzimy do środka, wybieramy po kilka, potem podchodzę do stolika z płytami. 

Kupiłam dziś sobie w Reykjaviku Agaetis Byrjun.

sobota, 23 sierpnia 2014

10

fot. Łu

Idziemy na pchli targ i afirmuję sobie tanią czapkę z tutejszej wełny.
Znajduję ją na chodniku.

A na tym targu... cuda prawdziwe! Dawno się tak nie obłowiłam i obie zaczynamy zachodzić w głowę, jak to wszystko upchniemy w plecaku.

W Reykjaviku dziś Noc Kultury. Która trwa cały dzień i oznacza sporo imprez na każdym rogu.

Czy potraficie sobie wyobrazić Bohemian Rhapsody w wykonaniu chóru queer w korytarzu islandzkiego banku?
Ha.

W małym parku za teatrem, para młodych ludzi rozdaje listki wykonane z masy solnej. Mogę na nim wypisać imię osoby, którą chciałabym otoczyć miłością, a listek powiesić na pobliskim drzewie.
Przychodzi mi do głowy tylko jedno imię. Kogoś, kogo chciałabym otoczyć miłością, bo miłość między nami już wygasła.

Wieczorem natomiast dołącza do nas Kara i pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia na część dnia zakończoną publicznym udowodnieniem, jak słabą mam głowę.

piątek, 22 sierpnia 2014

11


fot. Łu

Dzień zaczęty "powitaniem słońca" na wzgórzu z latarnią. A jest co witać, na niebie znów nie ma nawet chmurki.
Śniadanie na kamieniach w małym porcie, potem jedziemy do Borgarnes. Znów znajduje się miła kawiarnia i wreszcie kosztujemy ich deser, wafle (gofry) z bitą śmietaną i kleksem dżemu. Prosty, słodki i podoba mi się, że jego smak tak mi pasuje.
Odwiedzamy Muzeum Sag i wystawę poświęconą Sadze o Egilu. Mój dawny plan na Islandię zakładał spędzenie tu minimum trzech miesięcy i powtarzałam, że zależy mi na poznawaniu tutejszej kultury. Ta historia jest jej ważnym elementem, więc dobrze było zobaczyć, z jak bardzo innej gliny ulepieni są ci ludzie.

I choć próbujemy unikać tego tematu, wracamy. Oczywiście, wydłużając ten powrót, jak tylko się da i podjeżdżając jeszcze pod wodospad Glymur. Właściwie, okazuje się, że trzeba do niego dojść i to trasą nie byle jaką, bo w pakiecie oferującą osypujące się kamienie, trochę wspinaczki z linami zamiast łańcuchów, przejście rzeki po belce... Warto, oczywiście, że warto. Wodospad spada z ogromnej wysokości dwustu metrów, a w głębokim kanionie krążą ptaki. Znów oszałamia przepych tutejszej przyrody. Znów nie znajdujemy słów na oddanie tego, co czujemy.
Kiedy nad głową przelatuje nam helikopter, przez chwilę myślę o erupcji wulkanu, której perspektywą straszy nas od paru dni internet i bliscy. Nie chciałabym przeżyć trzęsienia ziemi, akurat będąc pod ziemią i to w tym momencie mój jedyny lęk.

Bardzo chciałabym, żeby to były moje codzienne lęki. Mieć zapas jedzenia na wypadek zejścia lawiny. Łańcuchy na koła. Ciepłą czapkę.

Przez Reykjavik przejeżdżamy szybko. Musimy tę noc spędzić blisko, ale na pewno nie chcemy jeszcze być w mieście. Po drodze na Keflavik znajdujemy mały zjazd. Choć z tyłu szumią samochody, zaśniemy z widokiem na ocean i zachód słońca. 

Nie chcę się silić na żadne podsumowania. Tak naprawdę, wszystko to, co dała mi ta podróż, będzie się ujawniać z czasem.
Jadąc tu, mówiłam Łu, że chcę odnaleźć swoją siłę - i znalazłam ją.
Po prostu już wiem, jak wiele mogę. Chcieć, mogę chcieć. I spełnić to chcenie.

Islandia, dzban pełen drobniuteńkich szczelin, którymi wypływa woda. Mogący w każdej chwili wybuchnąć potężnym strumieniem - nie, nie lawy; właśnie wody. Nie wiem, czy lodowatej, czy gorącej. Ale tym właśnie dla mnie jest; źródłem. Zapachów, smaków, poznanych tylko powierzchownie, jak przez dotykanie ich poślinionym palcem.
- A skąd wiesz, że będzie ci się tam podobać? 
Nie wiedziałam. Teraz wiem.

czwartek, 21 sierpnia 2014

12


fot. Łu 

Dzień w słońcu i w trampkach, dzień dalszych zachwytów nad owcami i odkrywania kolejnych odmian islandzkich nastrojów, powietrza, spojrzeń.

Nocą był przymrozek. A my spałyśmy w samochodzie, oczywiście.
Jeśli z menstruacją przy tak niskich temperaturach przesypiam noc w samochodzie na Islandii, to czy coś może mnie złamać?
Wybaczcie ten samozachwyt. Tak mocne doświadczenie swojej siły jest dla mnie czymś nowym.

Plan na dziś to Fiordy Zachodnie, ale najpierw spontanicznie (jak zwykle) zjeżdżamy z drogi i trafiamy do uroczego (jak zwykle) miasteczka i przytulnej (jak wyżej) kawiarni z przemiłą (wiadomo) panią właścicielką. Zapytana o przewidywany wybuch wulkanu, macha ręką. Taak, od dawna na to czekają, ale wiadomo tylko, że nastąpi, nie wiadomo jednak, kiedy.
Czekają!
Islandczycy...
Hvammstagi polecam więc odwiedzić zdecydowanie. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy całe jeszcze śpi, a słońce już je dopieszcza. Przy czym pojęcie "wczesny ranek" tutaj sięga niemal dwunastej w południe. I dobrze. I zdrowo.

Inna senna miejscowość, którą dziś odwiedzamy, to Hólmavik. To już jednak Fiordy Zachodnie, co oznacza, że po drodze znowu kolejne wzdychania. Tym razem na błękit nieba odpowiada błękit zatok, a na kamiennych plażach bieleją stosy wyrzuconego przez ocean drewna. Domów tu niewiele, samochody mijamy rzadko. Oczywiście, nadal władzę nad łąkami sprawiają owce. Kocham te napuszone kulki wełny, wyglądają jak wyjęte z Samorosta i jestem pewna, że równie kosmicznie śpiewają. Mają tak cudownie tępe pyszczki, kiedy wspinają się na skałę, chyba tylko po to, żeby podziwiać swoje włościa. I trochę przerażają, kiedy do ostatniej chwili stoją na środku drogi, zmuszając do znacznego zwolnienia.

Co innego przeraza dziś bardziej, ale nie tyle mnie, co Łu, która wstępuje do Muzeum Czarnoksięstwa. Ja czekam na nią przy wodzie, którą częstuje mnie miły pan w elfiej czapce. I przy płycie z francuską muzyką, która leci w kółko.
Tak, jest miło, ale... Sama nie wiem, co mówi mój wewnętrzny radar. Wiem tylko, że cisza tego miasteczka ma w sobie coś strasznego. Mimo słońca i braku wiatru. A może właśnie dlatego.
Jasne, że mogłam sobie coś wkręcić. Islandzkie wierzenia jednak... Nie wiem. Nie znam się. Mogę tylko powiedzieć, co czuję, a czuję potrzebę jechania dalej.

Siedzący na miejscu pasażera ma prawo szukania dodatkowych atrakcji po drodze i po południu to jestem ja. Tak trafiamy na półwysep Snaefellsness, gdzie przyroda zmusza nas do wyjścia z samochodu i - milczenia. Tak, mam znowu mokre oczy. I ogromną wdzięczność w sercu.

Godzinę później milczymy znowu, bo tak trzeba, wchodząc na wzgórze Helgafell. Na jego szczycie trzeba odwrócić się twarzą na wschód, zamknąć oczy i pomyśleć trzy życzenia. Jeśli płyną z głębi serca, spełnią się.

Wikingowie wierzyli, że stąd ich dusze wędrują do Valhalli.
Ja czuję, że moja też leci daleko.
Patrzę sama na nas, na siebie.

Spełni się na pewno.

środa, 20 sierpnia 2014

13

fot. Łu

Kąpiel rozgrzała przed snem, ale poranek budzi jednak pełnym nosem. Pogoda też chwilowo nie rozpieszcza, ale ja nie dam rady?
W wielkich pelerynach spacerujemy po Dimmuborgir i mówię głośno, że gdyby mnie teraz ktoś poderwał, kiedy bardziej przypominam bukę lub płaszczkę, mam tłuste włosy, nieogolone nogi i nie do końca świeże ciuchy, a moje brwi anektują kolejne połacie czoła... to by już musiała być miłość. No i obaj przystojni Francuzi kompletnie mnie ignorują.
Miękkie faje.

Mamy dość szeroki repertuar pogodowy, z mżawką i oślepiającym słońcem w pakiecie. Mamy też nadal nosa do znajdowania "naszych" miejsc. Klimaciarskich kawiarenek i tak bajkowych sklepików, że nie chce się ich opuszczać.

Akureyri dużo mniejsze, niż się spodziewałam, a na widok ludzi z wielkimi plecakami mówię Łucji - to są prawdziwi podróżnicy, ja tylko udaję.
Opieprza mnie. I kiedy potem razem gotujemy obiad z kuskus i fasoli z puszki, klęcząc przy samochodzie na małym parkingu z obłędnym widokiem (jak wszędzie), kiedy po obiedzie czyszczę garnek trawą, a ona powtarza, że właśnie tak robią backpackerzy... to nawet jestem skłonna jej uwierzyć...

Dostałam dziś od niej idealny prezent - książeczkę z islandzką paletą barw i wzorów. Coś doskonałego dla naszych ciągłych zachwytów nad odcieniami i grą świateł. Oczywiście, nawet nie umiem podziękować, tak mnie to cieszy.

Ale co mnie tu nie cieszy?
Parking, na którym mamy dziś nocować, ma bieżącą wodę i toalety! Na jakimś kolejnym końcu świata!
A grzane piwo z cukrem i goździkami to nektar bogów. Bogiń!

I wiecie, co?
Nie mam pojęcia, gdzie schowałam te zapasowe baterie do czołówki...

wtorek, 19 sierpnia 2014

14

fot. Łu

Jeśli wielki Rosjanin mówi ci, że z Twoim samochodem wszystko w porządku, to naprawdę przestajesz się przejmować strange sound spod maski. Opuszczasz kolorowe miasteczko, w którym jedyny mechanik jest niemówiącą po angielsku kobietą, a pracownik centrum informacji częstuje darmową kawą, przy kolejnym cudownym wodospadzie rosną borówki i po prostu nadal wszystko mówi: jest dokładnie tak, jak być powinno.

Mam dzień - lekcję, którą zresztą sama sobie zadaję.
Od początku głównie ja prowadzę. Wiem, że Łu też lubi siedzieć za kierownicą, ale nie umiem zrezygnować z tego uczucia, kiedy nitka drogi znika pode mną, kiedy pędzę prosto w kolejne potężne góry lub nową oszałamiającą przestrzeń.
A dziś sobie tego odmawiam. Zwyczajnie; dla niej.
I cieszę się potem jej cieszeniem.

Jest księżycowo, poznajemy kolejne odcienie szarości, kolejne tonacje zawodzenia wiatru. Jest słonecznie, jest pochmurnie.

Tak, jak miało być. Czuję się naprawdę spełniona.

Pole geotermalne to kolejny odlot. Ja nawet nie wiem, jak je opisać. Bulgoczące kałuże błota? Dymiące kupy kamieni? Rozumiecie już, dlaczego po prostu musicie tu przyjechać? 
Islandia jest dla każdego. Oczywiście, w pewnym sensie, także dla nikogo, ale o tym może innym razem.
Jeśli potrzebujesz zieleni lub chcesz od niej odpocząć, ciszy lub huku wodospadów, chcesz dogrzać się gorącym źródłem lub zahartować pogodą. 
Myślę, że znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba. Być może tylko jeszcze nie wiesz, co to jest.

A wiecie, co robiłyśmy wieczorem?
Kąpałyśmy się nago w grocie!

Tyle teoria. Woda była tak cholernie gorąca, że każda dała radę tylko przycupnąć jak gollum na kamieniu i chlapać się tym, jak Boga kocham, prawie wrzątkiem.
W tych czołówkach... to musiał być naprawdę czysty seksapil.
Ale jak się potem zasypia!
Jestę wikingię.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

15

 fot. Łu

Dziś urodziny Jeszcze-Męża. Rok temu krótko po północy, na stacji benzynowej gdzieś w Polsce, życzyłam mu, żeby był szczęśliwy, z kimkolwiek będzie.
Naprawdę wierzyłam wtedy, że to będę ja.

Jest zbyt pięknie, by psuć to smutkiem. Przychodzi jeszcze czasem, ale być może tylko dodając smaku tym chwilom.

Rano docieramy nad tę "właściwą" lagunę Jökulsárlón. Dlatego pisałam o falstarcie. Wczoraj jednak mogłyśmy piękno kontemplować same, dziś co parę minut podjeżdża autobus. Szczęściary z nas!
I dodatkowo szczęściara ze mnie, że mam arcymądry organizm. Ponieważ dziś mamy dzień "dojazdowy" i właśnie dziś przychodzi okres. Trochę wcześniej, niż powinien. Idealnie.

W Djúpivogur decydujemy się kupić kawę. Jak normalni ludzie! A nawet, uwaga, podsuwam  pomysł... kupienia sobie ciacha! I je kupujemy! Rozpusta. Błogość. W jednym z najstarszych islandzkich domów cieszymy się filiżanką naprawdę smacznej kawy.

No i łapiemy pod centrum informacji darmowy net, żeby potwierdzić, że świat nadal doskonale sobie bez nas radzi.

Łucja wymyśla wycieczkę do Hof, które okazuje się być kościółkiem, małym cmentarzem i dwoma budynkami. Ja chcę już pędzić dalej! Ale to miły spacer. Zwłaszcza, że przed nami długie godziny w samochodzie. I tym razem na trudnych górskich drogach. Widoki zapierają dech, znów mnóstwo moich ukochanych wodospadów, ale jeszcze więcej niebezpiecznych zakrętów. To droga dużo gorsza od tych, których bałam się w Chorwacji. W jakimś innym życiu. Jakaś inna ja (albo właśnie wcale nie ja).

Dzień kończymy w Seydisfjördur, tu też dojeżdża się nie najprościej. Małe miasteczko bez wiatru, z zatoką, niewysokimi budynkami, kamieniami na które ktoś ponaklejał wycięte z kolorowych tkanin oczy. Zasypiamy pod ogromną ścianą zieleni, w górze szumi wodospad, a w głowach poczciwy Jack D.

niedziela, 17 sierpnia 2014

16

fot. Łu

Dzień zakończony cudownym falstartem. Jednym z tych widoków, na które czekałam.

Mam takie właściwie od rana. Najpierw czarna plaża w Vik. Wiatr sypie w oczy tym księżycowym piaskiem, fale uderzają o brzeg z wielką siłą. Potem - po prostu. Przestrzeń. Ogromne, ogromne pola porośniętych dziwnym mchem kamieni (kamieni?). I prosta droga gdzieś po horyzont. I czarno, potem wszędzie króluje znów czerń, poprzecinana rozlewiskami szarej wody. Jest... jak nigdzie indziej. Niebo i my.

Spotykamy się dziś z Ewą. Pokazuje nam piękny kanion, częstuje śniadaniem przy wodospadzie, zabiera na basen. Znów jesteśmy paniami świata, tym razem chłonącymi opowieści o Islandczykach i najbanalniej opalającymi sobie gęby. A jak fantastycznie jest móc wziąć znowu prysznic!

I pognać dalej.
Do Parku Narodowego, gdzie oczywiście znów spotkamy znajome twarze. I kolejny wodospad, kolejna tęcza.

I szukanie parkingu na noc.
Może ten?
Ok.
Może spacer?
Ok.

Och słodki Jezu. Bryły lodu na Jökulsárlón.

Nie przestaję szczerzyć zębów. Jestem tu! Widzę to! Będę spać mając z lewej lodowiec, a za plecami ocean!
No, to Jack Daniel's przed snem! Jesteśmy królowymi świata!

sobota, 16 sierpnia 2014

17


fot. Łu

Oczywiście, że budzi nas słońce. Noc w samochodzie była lodowata, ale teraz trudno o tym pamiętać. Niebo jest obezwładniająco błękitne. I równie obezwładniająco wieje! Wreszcie! Przyjechałam tu dla tego wiatru. Niech czyści moją głowę, robi miejsce dla nowego

Idziemy w góry. Drapiemy się godzinę, ale nagroda jest niewspółmierna do wysiłku - docieramy do gorącej rzeki. A więc jakieś 12-14 stopni, wiatr i teraz mam się przebrać w bikini?
Niech i tak będzie

Jest bosko! Tyłek w ciepłej wodzie, a nade mną góry. O mamo o mamo zostaję!
Znaczy, zostałabym, gdyby nie co najmniej równie pociągająca perspektywa na resztę dnia

Ubierając się, poznaję trójkę Polaków. Są z... Katowic. Góra z górą...

No i - w drogę. W kierunku kolejnego wodospadu - Seljalandfoss.
Po drodze zgarniamy tę dziewczynę z Kato, jeszcze się przekonamy, że tu trudno nie spotykać ciągle tych samych ludzi

Wodospad widzę w pełnym słońcu. Jest przepiękny! Spada z ogromnym hukiem. Trudno oderwać od niego wzrok, ale w końcu ruszamy na krótki spacer wokół niego. Krótki, ale obfity. Najpierw tęcza, a na koniec - trzy wiadra wody na głowę. No, to znowu trza się suszyć.
I ruszyć dalej.

Basen, co miał być ukrytym, niezupełnie takim jest. Spotykamy tym razem znajomą parę z samolotu, ostrzegają przed tłumami w wodzie, ale kiedy my docieramy na miejsce, kąpią się tylko 4 osoby. Które zresztą kojarzymy z  kolei z basenu w Reykjaviku...

Woda jest zielona i co najwyżej letnia, ale że co - my nie wejdziemy!? Przecież zdobywamy sprawność wikinga.

Przed Vik podziwiamy z bliska maskonury. Słodziaki! A w Vik nadal wiatr. Jakiś parking. Zęby umyte. Można spać.

Co za fantastyczny dzień.

piątek, 15 sierpnia 2014

18

fot. Łu

Pewnie mogłyśmy mieć gorszą pogodę, ale trudno mi to sobie wyobrazić. Nie narzekamy! Jaramy się! Bo to okazało się naprawdę proste. Bierzesz samochód i zaczynasz podróż po Islandii.

Złoty Krąg w deszczu też robi wrażenie. Wszędzie niemal tłumy, więc nie tylko my nie przejmujemy się aurą. No, dobra, trochę się martwię mokrym aparatem... ale zawieram umowę z Panem Bogiem - jeśli obiektyw odparuje, zawinę go w siatkę, przysięgam!
Uf. Działa.

Gejzery strzelają wysoko, cieszę się jak dziecko. Dużo dziś zresztą tej dziecięcej radości. Z pięknego wodospadu (Gullfoss), choć bardziej mokro to już tu chyba nie mogło być. Z kupienia wielkiej peleryny. Z ogromnego loda, którego mi stawia Łu. Z robienia zdjęć miśkowi, który nam tu zastępuje pewną bliską naszym sercom kumpelę. Z umycia zębów na stacji benzynowej. Wieczornego spaceru, któremu towarzyszy już obiecująco waniliowe niebo. Znalezienia miejsca na nocleg (czyli parkingu, bo przy tej temperaturze namiot odpada) i czystego kibelka tuż przy nim.

Robienia tego, co kiedyś miałam odwagę sobie wymarzyć.

Wiecie, jak smakuje Sigur Rós w islandzkim deszczu?
Ja wiem.

czwartek, 14 sierpnia 2014

19

fot. Łu

Tyłki znów wygrzane, tym razem w basenie, który jest stareńki i bardzo klimatyczny. Klimaciarski nawet!
No i podjęta ostatnia już próba zaliczenia muzeum, ale ceny nadal nie są z naszej bajki.

A trochę o byciu z podobnych bajek rozmawiamy dziś wieczorem z Jimim. Właściwie, rozmowa jeszcze trochę trwa, nie jest zbyt grzeczne to moje klikanie, ale wkrótce muszę iść spać; Ulfur przyspieszył spotkanie, więc najważniejszą część naszej wyprawy, żeby nie powiedzieć, że po prostu właściwą wyprawę, zaczynamy trochę wcześniej. Co cieszy mnie ogromnie... i staram się nie myśleć zbyt wiele o tym, jak nam teraz może być zimno.

Zdjęcie jest zrobione przed tutejszą salą koncertową. I nie chcą kasy za wypuszczenie nas do środka.

Pójście na basen, który odwiedzają tylko Islandczycy, to trochę oswajanie tego miasta, co nam obu się bardzo podoba. 
I lubię to nasze snucie się.
Dobrze by było trochę tu pomieszkać.

A od jutra prawdopodobnie nie będę mieć dostępu do sieci.
Za to do widoków, przestrzeni, wiatru.
Siebie.

środa, 13 sierpnia 2014

20

fot. Łu

Welcome to Iceland! - woła do nas ktoś z przejeżdżającego samochodu i tak właśnie, mniej więcej, tu jest. Nie to, żeby umierali ze szczęścia na nasz widok, ale są naprawdę przyjaźni. I zwyczajnie pozytywni, o ile taki odruchowy uśmiech może być czymś zwyczajnym.

Wędrujemy dziś sobie wymoczyć tyłki w basenie z gorącą wodą. Być może przy temperaturach w okolicy 30 stopni (czy jak tam teraz macie), wydaje się to dość dziwacznym pomysłem, ale jest też dziwacznym przy stopniach kilkunastu. Zrzucamy jednak kilka warstw ubrań i wskakujemy w bikini. Wcześniej jeszcze kolektywna kąpiel nago (tu nikt nie ściemnia, że da się porządnie wyszorować w stroju kąpielowym), a potem już jak na młode boginie przystało, długie siedzenie w siarkowym smrodku, który zresztą zaczynam lubić, no i wdzięcznie spalone buźki.

Pogoda nas naprawdę rozpieszcza, jak i całe to miasto.

Trafiamy do małego kina, które ponoć ma sławę alternatywnego. Nie dość, że ma fajny klimat, to jeszcze stać nas na herbatę, czyste szaleństwo.

Piwo pod pomnikiem założyciela Reykjaviku, któremu pomalowano na różowo usta... Na marginesie, przyzwyczajam się powoli do tego, że tu częściej uśmiechają się do mnie kobiety...

A zdjęcie zrobione jest pod innym kinem. Czytałam wcześniej o tych seansach filmów o wulkanach i stwierdziłam, że to musi być tak pojechane, że nie będę mogła sobie odmówić. Hm, a jednak musiałam, ale ceny tutaj to po prostu argument za tym, żeby przed kolejnym przyjazdem wziąć parę dodatkowych etatów.

Głupia puenta, co?

To jeszcze dodam, że mamy już nową butlę, ha.

wtorek, 12 sierpnia 2014

21

fot. Łu

Reykjavik jest mój.
Mogłam to tylko przeczuwać, a dziś potwierdzić.
Nie wiedziałam, że aż tak swobodnie będę się tu czuć. I swojsko. I nie wydaje mi się to niczym nadzwyczajnym, bo mam wrażenie, że tu nie można się czuć inaczej.

Zachwyca mnie tutejszy styl ubierania, zwłaszcza kobiet. Niesamowicie oryginalny, barwny, swobodny i wysmakowany zarazem.
Zadziwia znajomość angielskiego - u dzieciaków, którym pomagam pozbierać rozsypane na ulicy płyty i zabawki (jedziemy je sprzedać!) i u nie do końca trzeźwego, za to ogromnie miłego starszego pana, który pomaga nam znaleźć sklep z alkoholem.

No i tutejsze ciucholandy, o nich to książki pisać.

Snujemy się. Śniadanie w pobliżu portu, machanie moim rodzicom w miejscu, gdzie jest web-camera. Trochę zakupów, sporo słońca, pogoda totalnie oszałamia i każdy nam ciągle powtarza, że zwykle jest zupełnie inna.

Obie czujemy się tu, hm, no chyba nie jak w domu, chyba czujemy się tu lepiej.
No dobra, po prostu przebosko mi tu.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

22

fot. Łu

Nie wiem, jak brzmi moje nazwisko po niemiecku, ale inni pasażerowie mieli okazję usłyszeć. Ja dopiero tuż przed wejściem na pokład dowiaduję się, że wejść nie mogę.
Bieganie po pustym lotnisku...
Sobie wyobraźcie, że nie można samolotem transportować butli z gazem...

Kiedy pod nami pojawia się księżycowy krajobraz z unoszącym się z pęknięć w ziemi dymem, myślę po prostu wreszcie i uśmiecham się szeroko.

Jimi wychodzi po nas, dostajemy swój pokój.
Mamy swój pokój w centrum Reykjaviku.

niedziela, 10 sierpnia 2014

23

fot. A.

Dzień, który ma być po prostu spokojny i miły, właśnie takim jest.
Jedzenie, picie, rozmawianie, przytulanie, przyjaźnie nastawieni ludzie, koszulka z pchlego targu.
Pakowanie, już to właściwe, znów zakończone sukcesem, choć powiedzmy, że finalnie jest nieco bardziej na styk, niż przy próbie - ale i tak wręcz niedowierzamy, że rzeczywiście pamiętałyśmy o wszystkim, i że to wszystko wchodzi w jeden większy i dwa małe plecaki.
Jasne, że pojawiają się jakieś napięcia, ale to drobiazgi. Zarys ogólny jest taki, że git, że zgodnie z planem, że mucha nie siada.
Gdzieśtam w międzyczasie znów dzwoni Jeszcze-Mąż i opowiada trochę o kotce, to miłe.

Ej, widzicie to? Widzicie, w jakim momencie, miejscu, w jakiej rzeczywistości jestem?
Jutro lecę na Islandię.

A gdyby nie odszedł? Leciałabym?

Zostawiam was z tym pytaniem. Nie wiem, kiedy uda mi się odezwać, ale zakładam, że wkrótce. Bless!

sobota, 9 sierpnia 2014

24

fot. Łu

Wszystko się układa. Trochę na zasadzie "mimo, że" - ale się układa.
Udaje mi się spakować, a nawet ugotować obiad i jeszcze - uwaga, uwaga - nałożyć na twarz maseczkę. Co więcej, zdążam ją też zmyć.
Wujek podrzuca mnie na autobus, a kiedy odkrywam, że na połączenie będę czekać w pełnym słońcu, podjeżdża mój autobus, pół godziny wcześniej. Można się w nim schować.
Zaliczamy koncert, z drugiego zwiewamy (nie zachwyca).

I dzwoni Jeszcze-Mąż.
Mówi o ważnych sprawach. Naprawdę ważnych.

I przeprasza.

piątek, 8 sierpnia 2014

25

fot. Jeszcze-Mąż

Post w biegu. Bo już czeka wyżej podpisany, który zaraz zabiera mój laptop "do przeglądu".

I Kreskę. Kotkę.

Mam nadzieję, że na stałe.

To zdjęcie naprawdę doskonale obrazuje nasze relacje.
Nie będzie lepiej.
Chyba, że u niego, w co głęboko wierzę.

Tak, u niego będzie jej lepiej.

A ja dziś spokojnie prześpię całą noc. Rano spakuję dwa plecaki, po południu ruszę. Najpierw Łu, koncert, w niedzielę Przystanek Śniadanie.
No i od poniedziałku spełnianie marzenia.

Mój tata dał mi finansowe wsparcie, jakiego się nie spodziewałam, wzruszył mnie tym. Chcę się jeszcze dziś napić z nim wina.

Kot nie będzie przeszkadzał.

Tak, pewnie się zaraz poryczę. Starałam się, bezskutecznie.

Tak, będzie lepiej. Tak, jestem mu bardzo wdzięczna, że ją zabiera.
Tak, coś się znowu kończy.
Tak, to tylko kot.

czwartek, 7 sierpnia 2014

26

fot. mia mama

Udaje się komuś stworzenie dobrej szczerej pięknej relacji... dzisiaj? Komuś z nas - dziurawców?
Takie tam... nad lampką wina; szukanie może schematów dla poprawy samopoczucia, nie wiem.

Nadal nie jestem spakowana na Islandię, ale po prostu wierzę, że mam przygotowane wszystkie graty.
Oczywiście, nie mam jeszcze tych zapasowych baterii do czołówki.

Z Jeszcze-Mężem rozmawiam spokojnie, ale wydaje mi się, że oboje już niespecjalnie garniemy się do tych rozmów. I choć to trochę smutne, to jest naprawdę - po prostu - właściwe.

środa, 6 sierpnia 2014

27

 fot. A.

Osoby cierpiące na bezsenność mają podobno skłonności depresyjne. I ja dziś myślę, że coś w tym faktycznie jest, choć bezsenność, dzięki Bogu, mi nie doskwiera. Wystarczy jednak raz spać zdecydowanie za mało, żeby wróciły te wszystkie jestem w dupie i nie umiem tego zmienić, bo to się w ogóle nigdy nie zmieni, przegrałam swoje życie i tak dalej, i tak dalej. Potem, rzecz jasna, ktoś musi oberwać za moje strachy. Które mnożą się z minuty na minutę.
Spać. Zregenerować się. Walczyć dalej, z każdym dniem. Z sobą, walczyć głównie z sobą (niestety?).

wtorek, 5 sierpnia 2014

28

fot. A.

Rozsądek podpowiada siedzenie w domu i sprawdzanie kolejny raz, czy wszystko przed Islandią przygotowane. Albo przynajmniej wypranie polaru, czapki. Kupienie wreszcie zapasowych baterii do czołówki.
Rozsądek podpowiada wysłanie paru ważnych maili, wyspanie się.
Rozsądkowi mojemu nic nie można zarzucić, poza tym może, że przez ostatnie lata za często dochodził do głosu. Zagłuszał swoim paplaniem wiele alternatyw, utrudniał spontaniczność, próbował wróżyć przyszłość z cudzych spojrzeń i niedopowiedzeń. Poza szkołą średnią, kiedy mszcząc się na rodzicach za samotność, na którą mnie wtedy skazali (także zresztą w zamian za moje wcześniejsze bycie li i tylko rozsądną), wagarowałam nałogowo i kolekcjonowałam wspomnienia zamiast dobrych ocen, czego skutki odczuwam do dziś, a więc poza tym czasem - byłam zawsze rozsądna. Prawie zawsze. Bo tak, czasem nieobliczalna, nielogiczna, rozemocjonowana. Można było jednak postawić wszystkie pieniądze świata w konkursie, czy Agni pokieruje się sercem, intuicją, czy rozsądkiem. Zwłaszcza, że w moim prywatnym rankingu byłam absolutnym mistrzem podciągania intuicji i własnych potrzeb pod podpowiedzi zdroworozsądkowe. Tak, że już sama nie wiedziałam, co wypłynęło z duszy, z gęsiej skórki, z tęsknoty, pragnienia, pożądania, głodu, braku, przeczucia - a co z głowy, zwyczajnie z głowy i z tego gigantycznego wewnętrznego poczucia logiki, cholernie utrudniającego kontakty z resztą świata, nie rozumiejącą oczywistości; nie rozumiejącą, bo tylko - phi! - czującą.
Tak, ja też czułam, czułam zawsze wiele, może zbyt wiele, może właśnie przez nie pozwalanie sobie na pójście za tymi uczuciami. Kotłowały się we mnie i, chyba niewłaściwie interpretowane, kazały uderzać w najbliższych, najważniejszych. Kąsać, wyzłośliwiać się, punktować wady, w zemście za własne tchórzostwo i niemoc.

Rozsądek podpowiada więc dziś sporo ważnych i mądrych rzeczy, ale A. podpowiada kilka niemądrych. I też ważnych.

Polar niewyprany, jutro kupię baterie.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

29

fot. Asia

Rozmawiam dziś przez chwilę z Jeszcze-Mężem o stosunku do pieniędzy. Obojgu nam wmówiono, że nie są nam pisane - najprościej rzecz ujmując.
Wczoraj mój tata powiedział, że wierzy w to, że jeśli ktoś się pod ławą urodził, już się na tę ławę nie wdrapie.
Czy to nie jest smutne? A jeśli pomyśleć, że taki przekaz się dostawało od dziecka... czy nie wręcz straszne?
Pewne schematy, które we mnie wdrukowano, zwalcza mi się szczególnie ciężko. Dziś każę sobie jednak myśleć o tym, ile już zrobiłam. A praca, która mnie jeszcze czeka, nie przeraża, tylko cieszy spodziewanymi efektami.

niedziela, 3 sierpnia 2014

30

fot. mia mama

Wspinam się na wyżyny sztuki takiej obróbki, która mnie maksymalnie na tych zdjęciach oszpeci, mam wrażenie.
A przecież przed południem udaje mi się dziś wyglądać całkiem kobieco. No, ale po co to uwieczniać.
Nie jestem mistrzem autopromocji.

Jadę wieczorem do kościoła. Spóźniam się sporo, ale to jednak pierwsza niedzielna msza od dawna. Nieźle mi z tym, choć nie umiem jednak uciec od refleksji, że tam też chodziliśmy razem. Znowu nie wiem, co było prawdziwsze, która wersja mnie.
A w drodze powrotnej zatrzymuję się w miejscu, w którym zawsze chciałam się zatrzymać. Oparta o samochód, słucham trzeszczenia prądu w drutach, szumu wiatru w drzewach, gdzieś z daleka słychać samochody, skądś dobiega muzyka. I patrzę. Słup wysokiego napięcia, pola, kopalnia, kościół, osiedla. Zapamiętuję ten widok, żeby porównać go z islandzkim i chyba już po prostu dostać wtedy zawału ze szczęścia. Bo wystarczy, że teraz wyobrażę sobie, co mogę zobaczyć tam, i już dostaję niemal bezdechu.

Układam dziś zresztą na fortepianie islandzkie graty i też przy tym mam mokre oczy.
Tak, wiem, że to dość dziewczyńskie. I raczej mam to gdzieś. Cieszę się i będę was jeszcze co najmniej przez tydzień tym cieszeniem zamęczać.

Kolejny raz myślę dziś o tym, że zazdroszczę Łu oswajania samotności. Robi to uparcie od kilku miesięcy i bardzo to w niej podziwiam. Wie już - i to widać - że dobrze jej samej ze sobą. Ja ciągle od tego uciekam, a kiedy przychodzi nieproszone, panikuję.
A jednak dziś mam kolejną okazję spróbować. I choć początkowo znowu się przestraszam, to w końcu na fortepianie ląduje isladzki stuff, w garnku kasza jęczmienna, na patelni cebula, w ogródku zrywam natkę pietruszki. Dziś faszerowana papryka, potem film, dziś dam sobie radę, daję.

Tak, to drobiazg. To tylko jedno niedzielne popołudnie.
Ja bardzo cieszę się tym, że nadal te drobiazgi dostrzegam, doceniam. Jeszcze niedawno coś takiego, jak "zatrzymuję się w miejscu, w którym zawsze chciałam się zatrzymać", powyciskałoby mi z oczu parę łez. Nawet coś takiego, jak faszerowanie papryk. Bo przecież: mógłby być tu ze mną, mógłby jeść ze mną obiad.
Ano. Mógłby.

Nie chciał.
Jego strata.

sobota, 2 sierpnia 2014

31

fot. A.

Pleśnieją mi buty. I nie jest to żadna lotna metafora, nie wiem zresztą, czego metaforą mogłyby być pleśniejące buty.
Przechowuję je w pomieszczeniu sąsiadującym z łazienką. I nigdy wcześniej nie było tego problemu, ale okno jest wymienione na nowe, szczelne; staram się go nie domykać do końca, a i tak.
Pleśnieją mi buty.
Wiecie, to dość nieprzyjemne uczucie. Otworzyć pudełko z czarnymi koturnami i zobaczyć, że są do wyrzucenia. Otworzyć szafkę i stwierdzić, że czarne szpilki również, a te brązowe - wkrótce.
To, oczywiście, może być argument za tym, że mam za dużo butów - ja raczej powiedziałabym, że zmienił mi się styl. Co przecież nie oznacza, że nie chciałabym kiedyś móc po te pleśniejące znowu sięgnąć.
Pleśnieją mi buty. Nie mam ich gdzie przenieść. I myślę, że może już nawet ten dom mówi mi get out, dziewczynko. Jasne, muszę być cierpliwa, grunt, że próbuję - ale byle bym próbować nie przestała, do skutku. Aż znajdzie się miejsce jasne, ciepłe lub przynajmniej takie, w którym będę dobrze spać i do dyspozycji mieć normalne palniki, nie tylko kuchenkę turystyczną.
Tyle już się zmieniło; wiem, że zmieni się i to. Mam nadzieję, że zanim się okaże, że nie mam w czym chodzić.

Może jednak ktoś ma pomysł na doraźne rozwiązanie? Wiecie, nie stać mnie na kupowanie na przykład nowych kozaków. Doszukiwanie się głębszego sensu to spoko podejście, ale jak ja mogę teraz tamto pomieszczenie suszyć? Podpowiedzcie mi, proszę. Od razu dodam, że jest pozbawione okien i kaloryfera. I jest w przyziemiu, wieczna wilgoć w nieodłącznym pakiecie.

A dziś mi dobrze. Trochę inaczej spędzam ten dzień, niż to sobie jakiś czas temu planowałam (bo "ten dzień" to część ostatniego spokojnego weekendu przed Islandią - za tydzień już bankowo będę szaleć, zgadując, czego nie załatwiłam), ale "inaczej" oznacza zdecydowanie lepiej. Jest kawa, są rozgrzane katowickie mury, przewiewna sukienka od Michaliny, rzucone znienacka Pięknie wyglądasz! z komentarzem Ha, wiedziałem. Przyjemnostki drobnostki i te całkiem spore, ktoś po prostu zapamiętał, że lubię gruszki, ktoś przesyła pozdrowienia z gór, myślę o studiach podyplomowych, jutro przychodzą na kawę dziadkowie, w piekarniku dopieka się ciasto.

piątek, 1 sierpnia 2014

32

fot. mia mama

Chyba nie wyglądam dobrze. Chyba widać, że trochę dołuję.
I nie będę o tym pisać. Nie będę nie będę nie będę. Dlatego właśnie, że bardzo bym chciała, a naprawdę lepiej tego nie rozdrapywać.

Wolę, że: uwielbiam wykreślać kolejne pozycje z listy "to do" przed Islandią.

A krótko przed piątą po południu, idę w okolice głównej ulicy naszego małego miasta. Jestem ciekawa, czy faktycznie ruch się zatrzyma, czy zatrzyma się ktokolwiek.
Punktualnie o siedemnastej wstaję z ławki. Myślę, że nie zwracam uwagi, wokół stoi dość sporo osób, rozmawiają, czekają na autobus.
Nie widzę, żeby ktoś jeszcze zrobił to samo... ale po dosłownie paru sekundach słyszę obok siebie ... jakie Warszawskie? - odwracam się, dwóch mężczyzn zerka na mnie i też wstają ze swojej ławki.

I tak stoimy przez jakieś dwie minuty, ja się uśmiecham do siebie, oni o czymś cicho rozmawiają, sprawdzam godzinę, patrzę na nich, jeden pytająco unosi brwi, potakuję, odchodzę, tak, wzruszyłam się, tak, myślę, że to właśnie tak powinno być.